Rowerami od źródeł Wisły do Krakowa

Drogę ze Skrzycznego na Baranią Górę pokonujemy pieszo w 4,5 godziny, ciągnąc ze sobą przez śnieg rowery. Na miejscu jesteśmy już po zmroku. Mamy przemoczone buty, mimo rowerowych ochraniaczy. Jesteśmy mocno zmęczeni i źli na siebie. Głośno śmiejemy się z siebie, nazywając się ?nieodpowiedzialnymi turystami?. A to dopiero połowa sukcesu, jeszcze trzeba przecież znaleźć Wisłę i zejść z Baraniej Góry.

Od dwóch tygodni przeglądamy długoterminowe prognozy pogody. Wiadomo, to wróżenie z fusów, ale przecież choć po części muszą odzwierciedlać rzeczywistość. Ustalamy z Piotrkiem termin naszego wyjazdu na 7 października i z dnia na dzień obserwujemy jak prognoza pogody staje się coraz smutniejsza. Słońce zmienia się w chmury, potem dokładany jest deszcz, a temperatura spada do kilku stopni powyżej zera. Zastanawiamy się, czy nie przełożyć naszego wyjazdu, czy nie jechać gdzie indziej... Jesienne wyjazdy to taka nasza tradycja - co roku jedziemy na jakąś wyprawę, w zeszłym objeżdżaliśmy Green Velo, dwa lata temu wybrzeże Bałtyku. Z różnych względów nie możemy w tym roku pozwolić sobie na przełożenie wyjazdu - trzeba jechać w jedynym możliwym dla nas dwóch terminie. Męska decyzja - jedziemy. Plan? Od źródeł Wisły do domu, do Warszawy, który niestety życie zweryfikuje...

Dzień pierwszy, piątek 7.10 - 62 km

Wstajemy jeszcze przed świtem, budziki nastawiamy na czwartą. Zawsze zaskakuje mnie to, jak łatwo się wstaje o tak chorej porze - w moim przypadku po raptem trzech godzinach snu. Cały czwartkowy wieczór minął na szykowaniu rzeczy na wyprawę, szukaniu sprzętu po całym domu, pakowaniu się, więc rano tylko toaleta, śniadanie i można wskakiwać na rower.

pakowanie przed wyprawąpakowanie przed wyprawą fot. MB

Jest naprawdę chłodno - termometr mojego licznika pokazuje 3 stopnie powyżej zera. Ubieram się w przeciwdeszczówkę i ruszam na spotkanie z Piotrkiem. Spotykamy się w umówionym miejscu i razem ruszamy w stronę Dworca Wschodniego. Przed nami kilkanaście kilometrów rozgrzewki. Łapiemy wygodny pociąg do Katowic. W czystym, nowoczesnym wagonie z miejscem na powieszenie rowerów spędzamy kolejne 2,5 godziny.

W pociągu do KatowicW pociągu do Katowic fot. MB

Szybka przesiadka na kolejny pociąg i już jesteśmy w Bielsku Białej. Stąd udajemy się już naszymi rowerami do Szczyrku.

już w Szczyrkujuż w Szczyrku fot. MB

 Piotrek jedzie naszą testową Indianą X-Pulser 5.9, ja natomiast dosiadam mojego wiernego, spersonalizowanego twentyninera Cube Attention 29. Pogoda robi się słoneczna, bardzo nas to cieszy. Jemy sute śniadanie połączone od razu z obiadem w knajpie znanej nam z poprzednich rowerowych wojaży po Beskidzie Śląskim i ruszamy pod wyciąg na Skrzyczne.

Jadąc z rowerami wygodnym wyciągiem obserwujemy jak aura z typowo jesiennej zmienia się w zimową. Na dole złota jesień,

Złota jesieńZłota jesień fot. MB

 na szczycie, po podróży drugim wyciągiem jest już regularna zima.

na Skrzycznemna Skrzycznem fot. MB

Śnieg po kostki, 2 stopnie na plusie. Nieźle. Nasz plan był taki, aby szczytami, szlakiem pieszym przejechać ze Skrzycznego na Baranią Górę. Pierwsze metry pokazują, że będzie to niezwykle ciężkie zadanie. Póki jedziemy po koleinach samochodowych prowadzących na Małe Skrzyczne, jest w miarę ok.

Piotr, Indiana i kupa śnieguPiotr, Indiana i kupa śniegu fot. MB

Później, gdy ślady auta znikają jest tylko gorzej. Przez jakiś kawałek w dół jesteśmy w stanie jechać, później jednak okazuje się, że musimy nasze pojazdy prowadzić, a w niektórych miejscach nieść. To katorga.

pieszo ale z rowerempieszo ale z rowerem fot. MB

Na szlaku nie spotykamy żadnych turystów. Dosłownie nikogo. Jest już późno, nikt w góry w takich warunkach nie wychodzi o 14:30, tak jak zrobiliśmy to my. Drogę ze Skrzycznego na Baranią Górę pokonujemy w 4,5 godziny, a na miejscu jesteśmy już po zmroku.

prawie u szczytu Baraniej Góryprawie u szczytu Baraniej Góry fot. PP

Mamy przemoczone buty, mimo rowerowych ochraniaczy, jesteśmy mocno zmęczeni i źli na siebie. Głośno śmiejemy się z siebie, nazywając się „nieodpowiedzialnymi turystami”. A to dopiero połowa sukcesu, jeszcze trzeba przecież znaleźć Wisłę i wzdłuż niej zejść z Baraniej. Mamy mocne latarki, więc bezpiecznie podążamy szlakiem, który prowadzi w dół. Szlak ten po chwili zmienia się w kamienne koryto potoku, na szczęście prawie suche. Woda, która spływa po kamieniach co jakiś czas zostaje odprowadzona gdzieś w lewą stronę i tam łączy się z innymi potokami tworząc Czarną Wisełkę. Idziemy jednym ze strumieni, który daje początek królowej naszych rzek. Jesteśmy szczęśliwi, że bez błądzenia udało nam się na niego trafić.

Michał idzie po WiśleMichał idzie po Wiśle fot. PP

Po kolejnej godzinie „spaceru” z rowerami dochodzimy do schroniska i zaśnieżonej drogi prowadzącej w dół. Decydujemy się wreszcie skorzystać z naszych rowerów. Wsiadamy na nie i... zaraz się zatrzymujemy żeby się ubrać. Ziąb jest wprost niemożliwy. Spocone ciała ulegają natychmiastowemu wychłodzeniu. Zakładamy zatem dodatkową warstwę ubrań, podwójne rękawiczki, czapki pod kaski i powoli zjeżdżamy w dół - cały czas kontrolując prędkość hamulcami. Ehh, jaka to byłaby przyjemność, gdyby było ciepło, a tak... W końcu dojeżdżamy do Wisły. Mamy już zamówiony nocleg, więc przejeżdżamy tylko przez sklep, robiąc zakupy na wieczór, i jedziemy na kwaterę. Odtajam pod prysznicem, Piotrek rozgrzewa zmarznięte stopy w misce z gorącą wodą.

miska z gorącą wodą - o tym marzył Piotrek podczas przebijania się przez śniegimiska z gorącą wodą - o tym marzył Piotrek podczas przebijania się przez śniegi fot. PP

Potem wyjmujemy zakupioną buteleczkę z mocnym trunkiem i rozgrzewamy się od środka. Zasypiamy późno po północy. To był bardzo intensywny dzień, a obiecywaliśmy sobie, że zaczniemy delikatnie...

Trasa naszej pieszo rowerowej wyprawy - Od Skrzycznego do WisłyTrasa naszej pieszo rowerowej wyprawy - Od Skrzycznego do Wisły źródło: TomTom

 Dzień drugi, sobota 8.10 - 78 km

Pierwszy dzień naszego rowerowego urlopu tak dał nam w kość - i dosłownie i w przenośni, że postanowiliśmy dzisiaj nigdzie się nie spieszyć. Wysypiamy się, powoli zbieramy się z kwatery i odnajdujemy świetną karczmę w centrum Wisły - idealną na śniadanko. Śniadanie zmienia się w obiad i biesiadujemy do godziny 13. Czas się zbierać. Pakujemy nasze rowery, ubieramy się ciepło i ruszamy przez Wisłę wzdłuż rzeki Wisły. Ta płynie naprawdę wartko, zasilana przez topniejące na Baraniej Górze śniegi. Co kilkaset metrów woda spływa o stopień w dół, w tym miejscu tworząc kipiel.

Wisła w WiśleWisła w Wiśle fot. MB

Piękny widok. Wspaniałą trasą rowerową dojeżdżamy do Ustronia, w którym niestety kończy się dobra pogoda i zaczyna padać deszcz, który nie przestanie już siąpić aż do wieczora. Zakładamy nasze komplety przeciwdeszczowe, ja naciągam kaptur na głowę i kontynuujemy naszą przygodę. Staramy trzymać się jak najbliżej Wisły, prowadzą nas znaczki szlaku Wiślanej Trasy Rowerowej.

nadwiślańskie szlakinadwiślańskie szlaki fot. MB

Trasa jak to w Polsce, czasem prowadzi świetną drogą, czasem bagnistą ścieżką, a czasem rower trzeba wnosić po schodach. Schody prowadzą na mostek łączący dwa brzegi Wisły, a my wspinamy się tylko po to, by po jego drugiej stronie - ale cały czas po tej samej stronie rzeki - znosić rowery po kolejnych schodkach w dół, kontynuując naszą jazdę wzdłuż lewego brzegu rzeki. Jedzie się średnio, nasze stroje nie przemakają, ale czuć chłód - jest tylko kilka stopni na plusie. W końcu dojeżdżamy do zbiornika zaporowego na Wiśle, czyli Jeziora Goczałkowickiego. Jedziemy równą asfaltową drogą prowadzącą wzdłuż prawietrzykilometrowego umocnionego brzegu jeziora. Ogrom wody po naszej lewej stronie jest powalający.

Jezioro GoczałkowickieJezioro Goczałkowickie fot. PP

Zbiornik ten powstał w latach 50-tych jako zbiornik retencyjny, zaopatrujący w wodę Górnośląski Okręg Przemysłowy. Pamiątkowe foty i zjeżdżamy z zapory podążając za Wisłą. Ta tworzy w tym miejscu niezły kontrast w stosunku do obudowanego tamą brzegu jeziora. Tuż za tamą jest dzika, nieuregulowana i fascynująca.

nieuregulowany brzeg Wisłynieuregulowany brzeg Wisły fot. MB

Mijamy stanowiska wędkarzy, przejeżdżamy przez głębokie kałuże i strugi strumieni, które wypływają wprost z okolicznych łąk i pól zasilając i tak całkiem wartki nurt. Jadąc walczymy z błotnistym podłożem, wysokimi trawami łąk, aż w końcu natrafiamy na szereg stawów hodowlanych, powstałych w miejscu starorzecza Wisły. Pada deszcz, jest grząsko, przedzieramy się do przodu, jadąc tak naprawdę zygzakiem. W końcu wyjeżdżamy na twardy grunt - i to nie byle jaki. Przejeżdżamy przez most położony na granicy województwa Śląskiego i Małopolskiego i jesteśmy w pięknej miejscowości zdrojowej - Goczałkowice Zdrój.

most na Wiśle w Goczałkowicachmost na Wiśle w Goczałkowicach fot. MB

Szkoda, że już robi się ciemno i nie możemy nacieszyć się widokiem parku, zabytkowych budynków, stawów, potoków. Jesteśmy zmęczeni i mokrzy, szukamy restauracji w której moglibyśmy zjeść coś ciepłego, takiej w której nie zabrudzimy naszymi ubłoconymi ubraniami śnieżnobiałych nakryć stołów. Znajdujemy przyjemną smażalnię ryb i zatrzymujemy się w niej na późny, drugi już dzisiaj, dwudaniowy obiad. Przez internet szukamy noclegu i znajdujemy go w oddalonej o kilka kilometrów Pszczynie. Ostatni wysiłek, dystans ten pokonujemy w ekspresowym tempie, mimo zacinającego w oczy deszczu. Odnajdujemy nasz hotelik, logujemy się. Prysznic, przebierka i na miasto. Zwiedzamy rynek pszczyński i idziemy na zasłużone piwko do jednej z wielu restauracji. Dziś znowu kładziemy się późno...

Wisła PszczynaWisła Pszczyna źródło: TomTom

 Dzień trzeci, niedziela 9.10 - 113 km

Dziś wstajemy wcześniej, chcemy przejechać więcej kilometrów. Ja czuję się coraz gorzej - wyjeżdżałem na wyprawę z bolącym gardłem, a dzień brodzenia po śniegu i dzień jazdy w deszczu zbytnio mi nie pomogły wyzdrowieć. Cóż, nie ma co się nad sobą użalać. W miarę wczesny start umożliwia nam hotelowe śniadanie - nie musimy tracić czasu na szukanie knajpy. Resetujemy liczniki i ruszamy najszybszą drogą w kierunku Oświęcimia. Jedziemy drogą, na której doganiamy kolarza szosowego. Liczę na to, że jak chłop zobaczy, że jadą za nim dwa rowery mtb z sakwami, to przyspieszy chcąc się urwać. Nic z tego, kolarz jedzie spokojnym tempem. Coś w jego sylwetce jest dziwnego - po chwili dochodzi do mnie że to staruszek, człowiek ma na oko 80 lat... Przez chwilę jedziemy jego tempem - około 27 km/h. Miło jest patrzeć na człowieka w takim wieku, który jest tak sprawny. Postanawiam go jednak wyprzedzić, zrównuję się z nim i mówię grzecznie dzień dobry, życząc miłego dnia. Mężczyzna aż podskakuje na siodełku - nie słyszał mnie i nie widział, po prostu go przestraszyłem. Cóż, naciskam mocniej na pedały, a staruszek... siada mi na kole. Jadę coraz szybciej, a on się trzyma. Jest ranek, jestem wyspany i wypoczęty, więc na liczniku gości liczba 35. Staruszek trzyma się dzielnie, a za nim Piotr na swojej Indianie. W końcu dojeżdżamy do zwężenia drogi i ruchu wahadłowego. Mijamy korek, a kolarz-senior odbija w boczną drogę w prawo. Szkoda - miałem ochotę na rozmowę z nim i zrobienie pamiątkowego zdjęcia. Jeżeli jakimś cudem Pan to czyta, to pozdrawiamy serdecznie i gratulujemy kondycji!

Dojeżdżamy do Oświęcimia. Jedziemy wzdłuż murów Auschwitz. Skręcamy pod główną bramę obozu. Jest tutaj mnóstwo ludzi, wycieczki z całego świata, tygiel językowy. Niestety nie mamy czasu na zwiedzanie, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie pod murem obozu i jedziemy dalej.

AuschwitzAuschwitz fot. MB

 Przypomina mi się program, który oglądałem jakiś czas przed naszym wyjazdem. Starszy człowiek - Żyd, który przeżył Oświęcim, opowiadał straszliwe, mrożące krew w żyłach rzeczy o swojej pracy w obozie. Dzielę się tym z Piotrem. W zadumie dojeżdżamy do mostu na Wiśle, przejeżdżamy przez niego i znów jedziemy lewym jej brzegiem. Pod kołami mamy wspaniały, równiutki asfalt drogi rowerowej. Z naprzeciwka nadjeżdża rowerzysta,

rowerzysta spotkany na trasie. Pozdrawiamy!rowerzysta spotkany na trasie. Pozdrawiamy! fot. MB

który pyta nas czy ten asfalt ciągnie się jeszcze dalej, my pytamy go o to samo - okazuje się, że mamy przed sobą ponad 30 kilometrów gładkiej drogi dla rowerów, biegnącej tuż nad Wisłą. Lepiej być nie mogło! Czujemy, że dzisiaj nadrobimy dystans, zważywszy na to, że pogoda jest wreszcie całkiem przyjemna - 12 stopni na plusie i sucho. Jedziemy szybko, po drodze mijając się z innymi rowerzystami jadącymi z naprzeciwka, wyprzedzając wolniejszych od nas i będąc wyprzedzanymi przez szosowców. Fajnie!

fota w stylu Cyklisty w Warszawiefota w stylu Cyklisty w Warszawie fot. MB

W końcu ładna pogoda, niedziela i piękna trasa - nie mogło być inaczej. Niestety po trochę ponad godzinnej jeździe trasa znika, a my zaczynamy kluczyć, próbując trzymać się jak najbliżej Wisły. Jedziemy mało uczęszczanymi drogami asfaltowymi, drogami gruntowymi. Między miejscowościami Podłęże i Kamień zjeżdżamy w las, tak jak prowadzi jeden ze szlaków rowerowych. W dole płynie Wisła, my jedziemy po wzniesieniu, często malowniczymi wąwozami. Jest przepięknie! W końcu zjeżdżamy na wysokość rzeki i staramy się jej trzymać. Patrząc na wspaniałą, jesienną aurę, zapominamy o przedwczorajszej zimie.

piękna jesieńpiękna jesień fot. PP

 Dalej jedziemy wiślanym wałem, niepotrzebnie z niego zjeżdżając. Po jakimś czasie naprawiamy swój błąd i po przejechaniu przez gęstwinę łąk i pokonaniu przeszkody wodnej

pokonywanie przeszkody wodnejpokonywanie przeszkody wodnej fot. PP

rowu melioracyjnego - wdrapujemy się z powrotem na wał i dojeżdżamy nim do tamy na Wiśle znajdującej się na wysokości miejscowości Rusocice. W tym miejscu oddalamy się od rzeki i jedziemy bardziej bezpośrednio w stronę Krakowa wybierając szybszy asfalt, ale trudniejszą drogę, która okazuje się mieć mnóstwo podjazdów i wzniesień do pokonania. Mimo rozwijającej się we mnie choroby czuję się dobrze i mam siłę do jazdy, więc możemy utrzymać całkiem niezłe tempo. Wspinamy się mozolnie pod podjazdy, zjeżdżamy z nich z zawrotną prędkością. Po jakimś czasie dojeżdżamy do pięknego znaku.

jesteśmy w Krakowiejesteśmy w Krakowie fot. MB

Dotarliśmy! Jesteśmy w Krakowie. Teraz znów jedziemy wzdłuż Wisły. Robi się ciemno. Gdy dojeżdżamy pod Wawel jest już noc. Robimy pamiątkowe zdjęcia

Wawel!Wawel! fot. PP

i jedziemy na Kazimierz - zjeść zapiekanki, z których słynie to miejsce. Po obfitym posiłku ubieramy się cieplej - robi się potwornie zimno - zakładamy przeciwdeszczówki, które chronią nas nie tylko przed deszczem, ale też przed chłodem i udajemy się do hostelu, który udało się nam zarezerwować. Wieczorem wychodzimy na miasto i spotykamy się z moim ojcem chrzestnym, który mieszka w Krakowie. Wspólna kolacja, grzane piwo w jednym z licznych barów - jest bardzo miło, ale ja nie potrafię się z tego cieszyć. Boli mnie gardło, mam mocny katar i do tego odczuwam dolegliwości żołądkowe. Rano zdecydujemy co robimy dalej.

Pszczyna KrakówPszczyna Kraków źródło: TomTom

Dzień czwarty, poniedziałek 10.10 - 35 km

Piotrek wstaje już około 6 rano. Nie może spać. Spaceruje więc po budzącym się do życia Krakowie i zwiedza starówkę. Jest w tym mieście pierwszy raz w życiu na dłużej, więc wykorzystuje czas na zobaczenie kawałka historii Polski.

zwiedzanie Krakowazwiedzanie Krakowa fot. PP

Ja budzę się dużo później i czuję, że jest ze mną źle. Jestem cały opuchnięty, jakby w twarz użądliła mnie osa. Dodatkowo mam mocny katar. Jestem chory, powinienem leżeć w łóżku. Piotrek zdążył już wrócić i patrzy na mnie z troską. Mówi, że wcale nie musimy jechać dalej. Wiem, że niczego nie musimy, ale myśleliśmy, że uda się nam dojechać chociaż do Sandomierza. Sprawdzamy też połączenie z tego miasta do Warszawy. Okazuje się, że nie będzie łatwo stamtąd wrócić do domu. Z Krakowa do stolicy pociągi kursują za to kilka razy dziennie. Wyglądamy za okno - leje deszcz. To pomaga nam podjąć decyzję. Jedziemy najpierw na śniadanie, a potem na Dworzec Główny. Mimo deszczu planujemy jeszcze dzisiaj podjechać na Zakrzówek - malownicze, zatopione kamieniołomy, które leżą bardzo blisko centrum Krakowa, a obaj jeszcze nigdy ich nie widzieliśmy. Najpierw jednak planujemy zakupić bilety. Niestety - najsensowniejsze połączenie daje nam pociąg odjeżdżający z dworca za pół godziny. Odkładamy więc plany zwiedzania kamieniołomów na kiedy indziej. Szukamy naszego peronu i wsiadamy do pociągu jadącego do Warszawy. Za 5 godzin, czyli pod wieczór będziemy w domu. Podróż mija w przyjemnej atmosferze, wagon jest wygodny, choć wieszaki na rowery są beznadziejnie zaprojektowane.

mało miejsca na rowerymało miejsca na rowery fot. MB

Nie da się przejść między fotelami, a naszymi rowerami nie trącając ich. Konduktor mówi, że nie tylko z naszymi twentyninerami w rozmiarach L i XL są takie problemy, mniejsze rowery też ledwo pozwalają na przejście... Cóż, nigdy nie może być superdobrze.

Po 5 godzinach jazdy dojeżdżamy na warszawski Dworzec Wschodni. Dla odmiany w Warszawie... też leje. Ubieramy się szczelnie i wsiadamy na nasze rowery. Choć mieszkamy po prawej stronie Wisły, wybieramy znów jej lewą stronę - gdyż prowadzi nią piękna asfaltowa droga dla rowerów. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie przy moście Śląsko-Dąbrowskim.

pamiątkowe zdjęcie nad Wisłąpamiątkowe zdjęcie nad Wisłą fot. MB

Patrzymy w spiętrzone wody rzeki i zastanawiamy się, czy może tej samej wody nie widzieliśmy 3 dni temu w miejscowości Wisła... To bardzo możliwe - Warszawa leży mniej więcej w połowie biegu rzeki, a woda od źródeł do Bałtyku płynie przez około 6 dni...

Żegnam się z Piotrem na naszym warszawskim Tarchominie, po przekroczeniu Wisły po raz kolejny - tym razem mostem Północnym. To była bardzo ciekawa, ciężka, ale też fascynująca wyprawa. Udało się przejechać połowę, z zakładanych ponad 500 km, ale cóż - nie wszystko zawsze wychodzi zgodnie z zamiarami. W czerwcu planujemy dojechać z Warszawy nad Bałtyk - to już musi się udać!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.