Z dziennika rowerzysty miejskiego: Życie na tranzycie

Tirami w Polsce zwykło się straszyć ludzi. Tiry wszystko rozjadą, Tiry zniszczą miasto, Tiry porwą wasze dzieci. Moje najnowsze doświadczenia są jednak zgoła odmienne.

Mieszkam przy rozwidleniu dwóch najbardziej ruchliwych dróg w Polsce. W jakim kierunku bym nie jechał rowerem, muszę jechać ulicami, którymi odbywa się ruch tranzytowy ciężarówek. Narzekam? Nie, skądże. Świetnie się bawię, współpracując z kierowcami tych kolosów.

Warszawa, jak wiadomo, nie jest najlepiej oznakowanym miastem na świecie. Wielu kierowców ciężarówek spoza w stolicy, zwyczajnie się tutaj gubi. Zagubionego łatwo poznać po ciężarówce z naczepą stojącą z boku jezdni, włączonych światłach awaryjnych, z kierowcą w środku na przemian zerkającym na mapę i rozglądającym się za kimś, kogo mógłby zapytać o drogę. Taki obrazek zdarza się kilka razy w tygodniu. Trasy, którymi zwykle te kolosy się przemieszczają, znam już na pamięć.

Rano, na ulicy Jagiellońskiej, znowu zauważyłem zagubionego kierowcę. Ponieważ do pracy wyjechałem o czasie (czyli z dziesięciominutowym zapasem), miałem chwilę, żeby zatrzymać się i pomóc. Wskazałem kierowcy ciężarówki drogę na Białystok - jeden z pięciu typowych kierunków, których zwykle szukają kierowcy.

Wszyscy wiedzą, że kierowcy korzystają z CB-radia. Dlatego to, co zdarzyło się później nie powinno mnie specjalnie zdziwić. Ale trochę zdziwiło.

Każda ciężarówka, która po tym zdarzeniu wyprzedzała mnie na Jagiellońskiej (to długa ulica, ma około 5 kilometrów), mijała mnie z olbrzymim odstępem i migała światłami awaryjnymi w ramach podziękowań. To był miły gest od braci kierowców. I zachęta, by dalej sobie pomagać na drodze.

Drodzy kierowcy tirów: pozdrawiam. Szerokości. Do zobaczenia na tranzycie!

Rafał Muszczynko

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.