Z dziennika rowerzystki miejskiej: Cud w metrze

Warszawa, Ursynów. Wtorek. A może czwartek? Godzina zero czyli po 16.00. Absolutnie wszyscy naraz wracają z pracy. Pogoda z tych paskudniejszych. Wracam do domu rowerem. Decyduję, że część trasy przejedziemy metrem.

Wsiadam do ostatniego wagonu, ustawiam siebie i rower w samym kącie. W środku luźno. Do przejechania mam chyba sześć stacji. Ludzi stopniowo przybywa. I przybywa. I jeszcze trochę.

Ścisk aż miło. Nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą, ani nawet głową. Już w ogóle nie widzę roweru, jest gdzieś w dole, między torbami i nogami pasażerów. Wszystko wskazuje na to, że raczej dojadę z tymi wszystkimi miłymi ludźmi (i rowerem) do stacji końcowej, niż wysiądę tam, gdzie zamierzałam. Mogę oczywiście zastosować standardową metodę "przepycham - przepraszam - przepycham", ale w tej sytuacji to byłoby naprawdę wiele przeprosin.

Nucę sobie w głowie "..społeczeństwo, społeczeństwo..." na nutę T. Love (z tych starych, dobrych czasów), staję na palcach i ogłaszam pełnym głosem:

- Przepraszam Państwa. Dzień dobry. Za chwilę jest moja stacja. Jadę z rowerem. Czy mogliby Państwo pomóc mi wysiąść? Z góry bardzo dziękuję za pomoc.

Odpowiadają mi zaciekawione spojrzenia i przyjazne milczenie.

Pociąg wjeżdża na stację. Peronu nie widzę, wokół tylko tłum ludzi. Słyszę pisk hamulców, otwierające się drzwi. I nagle - cud społeczny w skali mikro! Wszyscy ci wymęczeni pracą, ściskiem i paskudną pogodą ludzie rozstępują się na boki. Przede mną tunel, którym spokojnie mogę wyprowadzić i siebie, i rower. Wysiadam, dziękując im głośno. A w głowie znaki zapytania. Co tu się przed chwilą wydarzyło? Co myśmy w tym metrze wyprodukowali? I dlaczego takie reakcje nie są powszechne?

Agata Kowalska

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.