Bruksela, środa. Dzisiaj po raz pierwszy skorzystałem z systemu roweru publicznego, który stał się ostatnio bardzo modnym gadżetem w metropoliach od Waszyngtonu przez Londyn po Rzeszów. W Brukseli, gdzie obecnie się znajduje, system nazywa się Villo i wydaje się bardzo wygodny. Nie trzeba wcześniej rejestrować się do systemu w internecie, nie trzeba wykupować długoterminowego abonamentu, nie trzeba być mieszkańcem danego miasta, ani korzystać z telefonu komórkowego do zalogowania. Wkładasz kartę kredytową, dostajesz kod i możesz korzystać przez jeden dzień z systemu. Całodniowy bilet kosztuje 1,5 euro, a więc też nie drogo. System chyba jest dość popularny - ze stacji z której startowałem wziąłem ostatni dostępny rower.
Mogłoby się wydawać - raj. Niestety - problemem jest kapitał społeczny. A właściwie jego niedobór. Jak każdy system roweru publicznego także Villo musi brać pod uwagę możliwość kradzieży. Dlatego rowery dostępne w systemie są maksymalnie niewygodne i diabelnie ciężkie. Mój miejski złom obciążony bagażami na dwutygodniową wyprawę jest lżejszy od rowerów villo. Dzięki temu nikomu nie przyjdzie do głowy zabierać roweru do domu. Musiałby razem z rowerem ukraść dwóch lewantyńskich tragarzy. Efekt zaś jest taki, że dopiero teraz zauważyłem (mimo, że jeździłem już wcześniej po Brukseli rowerem), że to miasto jest pagórkowate.
Na miejsce spotkania przyjechałem spóźniony i spocony. Na pytania organizatorów odpowiadałem: "Za mały kapitał społeczny".
kom