A nie było to wcale żadne ekologiczne satori, a zwykłe spotkanie z bardziej hardkorową koleżanką. Historia dzieje się w głębokim listopadzie, gdzieś pod koniec ubiegłego wieku. To nie była żadna bliska znajoma. Znaliśmy się wyłącznie dlatego, że obydwoje jeździliśmy na uniwersytet rowerami (w tamtych latach była to cecha WYRAŹNIE wyróżniająca). I któregoś dnia odwiedziłem Ulę w jakichś studenckich celach.
Listopad, jako się rzekło, był głęboki, deszcz lał się obrzydliwy, temperatura oscylowała koło 3 stopni, a trasa do przebycia - koło 10 kilometrów. Postanowiłem pojechać autobusem. "Postanowiłem" to właściwie złe słowo, bo zakłada jakiś bardziej skomplikowany proces decyzyjny. Tymczasem ja po prostu wyszedłem na autobus - nawet nie rozważałem roweru. Kto normalny by rozważał?
Otóż Ula rozważała. Kiedy dojechałem, spytała, gdzie zostawiłem rower. Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że w domu. Spojrzała na mnie (nie, nawet nie bardzo pobłażliwie, nie kpiąco - nic z tych rzeczy), pokiwała głową i stwierdziła: "Nie wiedziałam, że jesteś sofciarzem".
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowo "sofciarz". To jedno słowo diametralnie zmieniło moją optykę. Pojąłem, że to brak roweru a nie rower jest dziwny, nawet kiedy brak jest słońca, suchej nawierzchni i dodatniej temperatury. Tamtego wieczora stałem się całorocznym rowerzystą. I tylko w niewielkim stopniu za tę decyzję odpowiedzialny jest fakt, że w autobusie zostałem okradziony.
A w jaki sposób Wy rozpoczęliście swój nieustający sezon rowerowy? Kto lub co przekonało Was, że rower nie powinien stać zimą w piwnicy? Piszcie do nas (rowery@agora.pl )!
Konrad Olgierd Muter
PS: Ula, gdziekolwiek jesteś, niech Ci noga podaje!