Oba wypadki były dość podobne - samochód wjechał na ścieżkę rowerową, a ja nie zdążyłem wyhamować. W poprzedniej na szczęście ja widziałem samochód, więc skończyło się na lekkim puknięciu, tym razem auto wyjechało z bramy i zza krzaków, kierowca rozmawiał przez telefon - szans na uniknięcie zderzenia nie było żadnych.
Przeleciałem przez maskę, wpadłem na jezdnię (informacja dla warszawiaków - na Wał Miedzeszyński, wielkie szczęście, że nikt tą szybką trasą w tym momencie nie jechał) i lekko się potłukłem. W sumie nic wielkiego.
Co w tym absurdalnego - zapytacie. Facet wyjeżdżał z parkingu przed sklepem rowerowym, w bagażniku miał nowiutki rower.
Kochani, jak mamy oczekiwać, żeby nas szanowali, jak sami się nie szanujemy?
b.oh