Nie traktujcie rowerzystów jak pieszych na kółkach! [WYWIAD]

- Mam ubaw, gdy ja - niby taki młody - mogę poznańskim urzędnikom zwrócić uwagę, że w czymś się nie orientują albo coś się nie zgadza. Znam swój wiek. Ale znam też swoją rolę - mówi Cezary Brudka, 21-letni prezes Stowarzyszenia Sekcja Rowerzystów Miejskich.

Seweryn Lipoński: Jakim rowerem jeździ szef organizacji rowerowej?

- Kupiłem go w kwietniu. Na poprzednim, niestety, miałem niewielką stłuczkę, nie nadawał się już do jazdy. Rower, którym teraz jeżdżę, jest miejski. Ale nie taki typowy holenderski, tylko niemiecki. Ma mocną konstrukcję. Do tego szersze opony i w ogóle nieco większe koła. Dzięki temu lepiej jeździ się po bruku. Na razie spisuje się całkiem dobrze.

Ostatnio widziałem cię na ul. Dąbrowskiego. To nie jest zbyt wygodna ulica dla rowerzystów. Zastanawiałem się, czy zdarza ci się w ogóle wsiąść w tramwaj albo samochód.

- Staram się wszędzie jeździć rowerem. Nawet zimą - chyba że zdarzy się duża śnieżyca. W takich warunkach trzeba szczególnie uważać, rower może się sam poślizgnąć, auta na jezdni zresztą też. Dlatego przy dużym śniegu wolę skorzystać z komunikacji miejskiej. Ale to rzadko - jeden dzień po opadach można już zazwyczaj wrócić na siodełko.

Skąd u ciebie ten rower? Masz tak od dziecka?

- Wcale nie. Rodzice bardzo chcieli, żebym się nauczył jeździć. A ja jakoś nie chciałem. Dopiero gdy dali mi spokój, to w końcu się nauczyłem. Później jeździłem rowerem do szkoły: do gimnazjum na Krzesinach, potem do II LO. Ale też nie zawsze, i głównie latem. Dopiero gdy miałem 18 lat i zapisałem się do Sekcji Rowerzystów Miejskich, to zacząłem jeździć na dobre.

A prawo jazdy masz?

- Mam. Zdałem za drugim razem. Z tym że autem jeżdżę wyłącznie wtedy, kiedy trzeba. Samochód nie był wynalazkiem zaprojektowanym do codziennego jeżdżenia. Miał raczej zastępować wozy - wystarczy spojrzeć na jego gabaryty! I tak też powinien służyć dzisiaj: aby przewieźć meble, odebrać kogoś z dworca, albo podjechać tam, gdzie nie da się dotrzeć inaczej. Dlatego jeżdżę rzadko. Ostatni raz chyba z dwa tygodnie temu. Znajomi śmieją się, że mam "emerycki" styl jazdy: jeżdżę powoli, w wielu miejscach w mieście nawet 30 km na godz. Żeby zdążyć wyhamować, jeśli np. jakiś pieszy wyskoczy nagle na jezdnię.

W Poznaniu jest 120 km dróg rowerowych. To ponad 11 proc. długości miejskich ulic. Dużo to czy mało?

- Zadaję to samo pytanie w szkołach, w których prowadzimy spotkania. Uczniowie zwykle odpowiadają, że dużo. Ale rzecz jest nie w długości dróg rowerowych, tylko w ich jakości i połączeniu. Tu mała dygresja. Wiesz, na jakiej podstawie ludzie wybierają, czym pojadą? Wcale nie chodzi o to, jak daleko mają do celu. Tylko o to, jak im się wydaje, że jest daleko. A to duża różnica. I jeśli droga rowerem prowadzi przez jakiś niewygodny odcinek, typu ruchliwe skrzyżowanie, estakada albo schody, to w ludzkiej wyobraźni ta odległość automatycznie się wydłuża. Wtedy właśnie rezygnują z roweru i wybierają inny środek transportu. W Poznaniu można wskazać kilka takich miejsc. Niewygodny jest np. dojazd na Naramowice. Albo do Zielińca przez wiadukt w Antoninku. Z drugiej strony w wielu miejscach drogi rowerowe w ogóle są niepotrzebne

Jak to? Zawsze kojarzyłem wasze stowarzyszenie z postulatem, aby budować ich coraz więcej!

- Tak, ale tylko tam, gdzie naprawdę się przydadzą. Mam na myśli Głogowską, Roosevelta, Hetmańską w ogóle ulice wchodzące w skład tzw. układu podstawowego. Natomiast na wielu ulicach w śródmieściu drogi rowerowe są zbędne. Na wąskich ulicach śródmieścia nie da się upchnąć wszystkiego. Np. na Świętym Marcinie wystarczy uspokoić ruch i rowerzyści będą mogli bez obaw jeździć ulicą.

Na ulicach Poznania zaroiło się ostatnio od rowerzystów. Mieszkańcy tak polubili rowery, czy to po prostu efekt droższych biletów?

- Myślę, że jedno i drugie. I do tego jeszcze remonty. Ale ludzie faktycznie zauważyli, że rowerem można dojeżdżać na co dzień do pracy czy szkoły. Na początku człowiekowi wydaje się, że jak przyjedzie na uczelnię, to się zmęczy, spoci, będzie śmierdział. A potem okazuje się, że wcale nie! I że nawet taki ktoś dojeżdża z wydziału na wydział szybciej niż pozostali tramwajem czy autobusem. I wtedy koleżanki i koledzy też zaczynają rozważać przesiadkę.

Na razie mamy lato. Zimą pewnie część poznaniaków, którzy teraz jeżdżą, schowa rowery do piwnic. Ale część z nich już przekonała się, jak wygodnie podróżuje się rowerem i pozostaną przy nim także na zimę. I właśnie tak rowery stają się coraz popularniejsze.

Niekoniecznie ku zadowoleniu pieszych albo kierowców.

- Niestety, ten boom na rowery ma jedną złą stronę: ludzie jeżdżą po chodnikach, bo boją się jeździć jezdnią. Wydaje im się, że to niebezpieczne. Dlatego ten konflikt przeniósł się z jezdni właśnie na chodniki. A tutaj to rowerzysta jest agresorem. Piesi na chodniku powinni czuć się bezpiecznie. Tymczasem starsza pani idzie po bułki, a tu prześmignie jej przed nosem rower. I potem ona nawet po chodniku boi się chodzić.

Choć to działa też w drugą stronę. Zdarzają się piesi, którzy w szeregu idą drogą rowerową na całej jej szerokości.

- Oczywiście tak nie powinno być. Inna sprawa, że budujący te ścieżki ich do tego wręcz zachęcają. U nas wciąż, niestety, traktuje się rowerzystę jak pieszego na kółkach. Powstają ścieżki rowerowe, które wyglądają jak chodniki, tylko są w innym kolorze. Tymczasem rower to pojazd. Drogi dla rowerzystów powinny przypominać jezdnię. Jeśli taka droga będzie asfaltowa, a do tego obniżona i wyraźnie oddzielona od chodnika, to pieszy na nią nie wejdzie.

A co wkurza rowerzystów u kierowców? Na skrzyżowaniach wciąż można zobaczyć, jak jedni pomstują na drugich. I vice versa.

- Kierowcom oczywiście zdarza się bez sensu wyprzedzać rowerzystów tuż przed światłami, przejeżdżać obok nich za blisko, wymuszać pierwszeństwo na zasadzie silniejszego, parkować na ścieżce rowerowej Lista jest długa. Ale jest jeden nawyk, który pozwoli ograniczyć chociaż jedno pole konfliktów. Jeśli kierowca chce skręcić w prawo, to niech już przed skrzyżowaniem spojrzy w lusterko i dojedzie do krawędzi jezdni. Wtedy żaden rowerzysta się tam już nie wciśnie. I nie ma ryzyka, że przy skręcaniu dojdzie do potrącenia.

Masz 21 lat. Jesteś chyba najmłodszym szefem wśród stowarzyszeń, które liczą się w mieście. Jak to się stało, że koleżanki i koledzy wybrali akurat ciebie?

- Złożyło się kilka okoliczności. Dość aktywnie udzielałem się w stowarzyszeniu, jeździłem na zjazdy ogólnopolskiego porozumienia "Miasta dla Rowerów". I akurat tak się złożyło - na początku 2011 r. - że poprzedni prezes, Ryszard Rakower, zrezygnował z funkcji ze względy na pracę zawodową. Padł pomysł, żebym to ja został nowym szefem. Początkowo broniłem się rękami i nogami! Ale w końcu mnie namówili.

Zdarza się, że przez twój wiek urzędnicy patrzą na ciebie z lekceważeniem?

- Może nie jakoś często, ale tak. Czasem ktoś popatrzy z politowaniem albo nie poda ręki. Staram się udawać, że tego nie widzę. Zresztą zwykle to się zdarza tylko przy pierwszym kontakcie. Później jest lepiej. A ci, z którymi mam do czynienia, teraz już mnie znają. Mam też pewien ubaw, gdy ja - niby taki młody - mogę im zwrócić uwagę, że w czymś się nie orientują albo coś się nie zgadza. Znam swój wiek. Ale znam też swoją rolę. Nie może być przecież tak, że nie mogę czegoś skrytykować ani ostro się wypowiedzieć tylko dlatego, że mam 21 lat. W końcu reprezentuję organizację, w której są też osoby starsze ode mnie i bardziej doświadczone. Choć widzę, że nie zawsze wystarczy mieć rację, aby być górą w jakimś sporze.

Co masz na myśli?

- Po prostu nie zawsze da się przekonać decydentów racjonalnymi argumentami. Zdecydowanie częściej zwyciężają emocje. To jeden z powodów, dla których ostatnio idziemy bardziej w stronę edukowania o rowerach, a mniej czasu poświęcamy na spory z urzędnikami. Bo oczywiście można pisać do Zarządu Dróg Miejskich kolejne pisma w sprawie każdej pojedynczej uliczki. I niemal za każdym razem dostawać odmowną odpowiedź. Jednak to trochę frustrujące.

W 2010 r. sam próbowałeś dostać się do władz miasta z list komitetu My-Poznaniacy. Miałeś 18 lat i byłeś jednym z najmłodszych kandydatów na radnego, ale dostałeś tylko 53 głosy. Odebrałeś to jako porażkę?

- Wprost przeciwnie! Od początku było wiadomo, że nie mam szans na wejście. Szanse mieli tylko liderzy list. Traktowałem swój udział w wyborach jako wsparcie dla komitetu.

Gdy rozmawialiśmy tuż przed tamtymi wyborami, to mówiłeś, że nie traktujesz tego jako polityki. Tylko raczej jako działalność społeczną, lokalną. Nadal tak uważasz? Myślisz o starcie w kolejnych wyborach?

- Przy zdrowym znaczeniu słowa "polityka" można powiedzieć, że każde stowarzyszenie, nawet takie, którego celem jest ustawienie kilku ławek, jest polityczne. Bo chce coś zmienić w rzeczywistości. W takim znaczeniu moja działalność też jest polityczna. Ale nie jest partyjna, nie ma w niej znaczenia podział smoleński. Chciałbym, żeby Poznań był lepszym miejscem do życia. I żeby każdy mieszkaniec mógł mieć realny wpływ na decyzje naszej wspólnoty. Jeśli droga do tego prowadzi przez kandydowanie do rady miasta - to nie wykluczam, że znowu będę próbował.

Artykuł pochodzi z poznańskiego wydania lokalnego Gazety.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.