Jak spółka z Dębicy przejęła znaną bydgoską markę Romet

Dwa razy w tygodniu jeździłem z Podkarpacia do Bydgoszczy po dostawę. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale w kolejce po rowery staliśmy pod Rometem nawet i dwie doby. Przed zakładami ustawiał się gigantyczny sznur ciężarówek!

Anna Tarnowska: Może zacznijmy od obrazka z roku 1998. Legendarny Romet upada. Pewnie sporo było chętnych, żeby odkupić od syndyka prawa do marki oraz znaki towarowe kultowych rowerów Jubilat i Wigry.

Wiesław Grzyb: Zdziwi się pani. Byłem jedyny.

Barierą były koszty?

- Nie pamiętam, ile to mnie dokładnie kosztowało. Wiem, że musiałem wziąć kredyt. Ale tu nie o pieniądze chodziło.

A o co?

- Mnie interesowały rowery, a innych może bardziej majątek i nieruchomości po upadłym Romecie. To marka - symbol, chyba każdy miał kiedyś rower z tej fabryki w piwnicy czy w garażu. Ja oczywiście też. Czułem, że prędzej czy później będzie można ją reaktywować.

A skoro chciałem postawić na produkcję rowerów, potrzebowałem fabryki. Dlatego w 1999 roku przejąłem od syndyka także rometowskie zakłady w Jastrowiu koło Piły, a rok później w Kowalewie pod Szubinem, bo to tam produkowano rowery. Ten pierwszy zakład jeszcze funkcjonował, gdy go odkupiłem. Nie było nawet dnia przerwy w produkcji. Po prostu przedstawiłem się jako nowy właściciel. Zacząłem zatrudniać ludzi i zainwestowałem w maszyny. Z kolei zakład w Kowalewie w chwili przejęcia świecił pustkami. To była tragedia - rozkradzione hale, zniszczone maszyny... Dużo trzeba było w to włożyć.

W Bydgoszczy też była produkcja, a jednak nie zdecydował się pan kupić bydgoskich zakładów.

- Bo to wiązało się z zakupem magazynów i innych nieruchomości. Cała infrastruktura organizacyjna była tu nazbyt rozbudowana. Ja nie potrzebowałem dodatkowych pomieszczeń, tylko wyłącznie hale produkcyjne.

Miał pan coś wcześniej wspólnego z Rometem? Znał pan branżę czy postawił pan na charakterystyczne logo z pegazem w ciemno?

- Handlowałem rowerami już kilka dobrych lat przed upadkiem Rometu. Byłem klientem bydgoskiego kolosa - prowadziłem hurtownię rowerów, potem własny sklep w Dębicy. Kupowałem od Rometu, bo w Polsce właściwie nie mieli konkurencji. Byli potężną firmą, która produkowała półtora miliona rowerów rocznie. Ludzie je lubili. Dwa razy w tygodniu jeździłem więc z Podkarpacia do Bydgoszczy po dostawę. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale w kolejce pod rowery staliśmy pod Rometem nawet i dwie doby. Przed zakładami ustawiał się gigantyczny sznur ciężarówek. Za jednym zamachem kupowaliśmy nawet 350 sztuk. Wtedy sprzedawałem ich rocznie ponad 60 tys.!

Ale przejęcie upadłej firmy, a zaopatrywanie się u niej to dwie różne rzeczy. Nie obawiał się pan bankructwa? Skoro taki gigant jak Romet sobie nie poradził, dlaczego panu miałoby się udać?

- Romet był przedsiębiorstwem państwowym. Nie było nikogo, kto by tym wszystkim sensownie zarządzał. Nikogo w gruncie rzeczy nie obchodziło, co się dalej z tym stanie. Zakład był kompletnie zamknięty na trendy z zachodniej Europy. Podam przykład - w połowie lat 90. modne zaczęły być tzw. górale. Sam sprowadzałem je z Włoch i bardzo dobrze się sprzedawały. Miałem sentyment do Rometu, więc kilka razy przywiozłem im nawet wzory rowerów z Zachodu, żeby wprowadzili je u siebie. To byłaby korzyść dla nich, bo sprzedaż by wzrosła, ale też dla mnie, bo miałbym lepszą ofertę w swoim sklepie. Ale nie byli tymi pomysłami zainteresowani. Poza tym, jak wspomniałem, byli wtedy jedynym tak potężnym producentem rowerów w Polsce - a brak konkurencji rozleniwia, osłabia czujność. Gdyby wtedy postawili na rowery górskie, wprowadzili kilka nowości, upadłość najprawdopodobniej by ich ominęła. Przespali swoją szansę.

Odwrotnie niż pan.

- Właściwie to plany miałem inne - chciałem otworzyć zakład produkcyjny rowerów w strefie ekonomicznej w Mielcu. I akurat wtedy Romet ogłosił upadłość. Zdecydowałem, że lepiej będzie kupić zakład już istniejący z uznaną marką, niż budować wszystko od podstaw.

Obawiałem się trochę, bo przez finansowe kłopoty Romet jako przedsiębiorstwo nie miał zbyt dobrej sławy. Mówiło się, że nie płaci dostawcom, a taka zła fama potrafi się ciągnąć latami. Z drugiej strony ich rowery były marką. To całkiem przyzwoite, dobre jednoślady. Nie trzeba było ludziom tłumaczyć, co kryje się pod nazwami Jubilat czy Wigry. Każdy wiedział. Promocję nazw mieliśmy więc z głowy.

Nie od razu jednak wykorzystał pan nazwę Romet do promocji swoich rowerów. Wizytówką firmy był Arkus, potem rower Delta.

- Cały czas produkowaliśmy rometowskie składaki i sprzedawały się nieźle, chociaż klientelę na nie znajdowaliśmy głównie na wsiach. Ale to była dość przemyślana i rozłożona na lata strategia. Ludzie chcieli rowerów górskich. A nazwa Romet w ogóle nie kojarzyła się z "góralami", tylko ze składakami. Trudno było nagle wypuścić na rynek Jubilata w wersji trekkingowej. To by nie wypaliło. Dlatego celowo odczekałem kilka lat po to, żeby przywrócić markę, ale już w zupełnie nowej odsłonie.

Jakiej?

- Najpierw samą nazwę Romet przetestowaliśmy na skuterach i motorowerach. Sprzedawały się dobrze i co ważne - zaczęły się dobrze kojarzyć. Pomyślałem, że warto by było odrodzić markę także na rowerach, że nadchodzi dobry czas. Ale za tym musiał iść naprawdę dobry produkt. Dlatego "Romet bikes" to nasza linia produkcyjna premium. Najlepsza, z dobrych jakościowych elementów, produkowana u nas.

"Romet bikes" to już nie młodzieżowe składaki.

- Skąd! To kolekcja, w której są i rowery dla dzieci, te dla amatorów jazdy w terenie, aż po typowe rowery miejskie. Następnie zrobiliśmy badania rynku i okazało się, że nie każdy wie, że rometowskie rowery jeszcze są produkowane. Dlatego kolejnym krokiem była kampania promocyjna tej linii. No i ona przyniosła skutek. Rowery z logo Rometu wróciły do łask. I zdaje się, że stają się trendy.

Ile kosztuje najdroższy Romet z tej linii?

- Ponad 20 tys. zł. Ale można kupić też świetny rower za 1 tys.

Kto je kupuje? Przekonał pan do nich mieszkańców miast?

- Tak, to oni przede wszystkim kupują odświeżone Romety, bo chcą mieć dobre, designerskie rowery.

Wysyłacie je za granicę?

- Ponad 40 proc. rowerów wyprodukowanych u nas jedzie do m.in. Niemiec, Austrii, Czech, Litwy, Belgii, Anglii i Holandii - generalnie do Europy Zachodniej.

A co z Bydgoszczą? Czy dzisiejszemu Rometowi do czegoś potrzebna jest nazwa miasta matki?

- Raczej nie. Dobrze się rozwijamy tam, gdzie jesteśmy. Rowery produkujemy w Podgrodziu i Jastrowiu. W Kowalewie mamy centrum logistyczne i montaż skuterów. Nasz udział w produkcji rowerów na rynku polskim sięga 35 proc. Kiedyś był pomysł, żeby otworzyć jakiś salon firmowy w Bydgoszczy, ale na razie nie mogę składać takich deklaracji. Mamy swoją koncepcję rozwoju i, szczerze mówiąc, Bydgoszcz nie jest dla nas priorytetem.

Wiesław Grzyb - założyciel i prezes firmy Arkus & Romet Group, imperium rowerowego w Polsce. Spółka z główną siedzibą w Dębicy jest liderem w produkcji rowerów i skuterów. Trzy lata temu z taśmy produkcyjnej zszedł także prototyp pojazdu elektrycznego Romet 4E.

Artykuł pochodzi z bydgoskiego wydania lokalnego Gazety.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.