Pierwszy raz zrobili TO na erasmusie

Jest wiele sposobów na to, by przekonać się do codziennej jazdy rowerem. Jednym z najprzyjemniejszych jest zagraniczne stypendium. Nic bowiem nie ma takiej siły przekonywania, jak doświadczenie setek tysięcy innych osób, okraszonych przyjemnym spędzaniem wolnego czasu w międzynarodowym towarzystwie.

Obserwacja, oszczędność, oczywistość

Na stypendium do Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim wyjechałam w 1999 roku - wspomina Magda . Nie tylko nie jeździła wówczas na co dzień rowerem. W ogóle nie potrafiła na nim jeździć: - Jakimś cudem nie nauczyłam się w dzieciństwie i potem ta nieumiejętność jakoś szczególnie mi nie doskwierała. A też jakoś głupio uczyć się jeździć na rowerze, nie będąc dzieckiem (oczywiście teraz myślę, że znacznie bardziej głupio nie opanować tej umiejętności).

Magda wspomina, że przyjazd do Konstancji nie od razu zmienił jej obojętny stosunek do roweru. - Owszem, jedną z pierwszych rzeczy, jakie zobaczyłam, było mnóstwo rowerów zaparkowanych przed dworcem. Ale był to obrazek znany z "zagranicy", w jakiś sposób budzący zazdrość, ale w sumie niespecjalnie mnie dotyczący.

Sytuacja jednak zaczęła się zmieniać, kiedy Magda zaczęła chodzić na uniwersytet. - Od akademika do uniwersytetu dzieliło mnie jakieś pół kilometra miłego spaceru. Miłego, ale ile można pokonywać tę samą drogę, patrząc jak mijają cię współlokatorzy na rowerach? Ile razy można się stresować, czy zdąży się na autobus do centrum, czy trzeba będzie czekać 20 minut na kolejny lub iść na piechotę? Od tego się zaczyna - od obserwacji, że rower po prostu ułatwia życie. Postanowiłam nauczyć się jeździć!

Inaczej swoje początki wspomina Agata . W 2005 roku jechała na stypendium do Dublina i wiedziała, że zacznie tam jeździć rowerem. - Wcześniej próbowałam jeździć po Warszawie, ale bez specjalnego przekonania - wspomina. - Pokonywanie drogi Jelonki-Centrum na górskim rowerze dawało mi mało radości. Przyjeżdżałam na miejsce zawsze zmęczona i spocona. Do Dublina jechałam z mocnym przekonaniem, że rower będzie jedną z pierwszych rzeczy, jakie tam kupię.

Jak twierdzi - chodziło przede wszystkim o oszczędności i swobodę ruchów (w Dublinie komunikacja zbiorowa była dość droga, a do tego mało wygodna).

Jolanta , wyjeżdżając na Erasmusa do Hamburga, też miała za sobą pewne rowerowe doświadczenia. Jednak pokonywanie ponad dziesięciu kilometrów z domu na uniwersytet nie zachęcało do codziennej jazdy. - Wiedziałam, że będę jeździć na rowerze. W końcu wszyscy to robili. Ale nie od razu zaczęłam pedałować. Najpierw musiałam kupić rower. A z tym był problem - nigdy wcześniej tego nie robiłam. Nie wiedziałam, jak się do tego zabrać.

Rower za 25 złotych

Kupno roweru to pierwszy i jeden z poważniejszych problemów, na jakie napotyka stypendysta. Paweł , studiujący socjologię w duńskim Viborg, od początku wiedział, że kupi rower na stypendium. Wszyscy przekonywali go, że będzie kosztował 25 złotych. - Okazało się to nieprawdą. Może w Aarhus i Kopenhadze zdarzają się takie okazje, ale nie tu. Rowery są drogie i trudno na nie trafić - trzeba szukać na internetowych aukcjach. Paweł podkreśla, że nie ma sensu oszczędzać - Zapłaciłem za swój rower 250 zł i naprawdę to dobra inwestycja. Inni erasmusowcy postawili na niską cenę i teraz rzadko używają swoich rowerów.

Magda , kiedy już nauczyła się jeździć, chciała do Konstancji zabrać rower z Polski. Okazało się to jednak zupełnie niepraktyczne. - Ostatecznie w Konstancji przejęłam rower koleżanki, która wracała do domu. Zielonkawa damka, trzy biegi, torpedo, oświetlenie na dynamo - idealny rower dla kogoś, kto jeszcze sporo musi się nauczyć.

Podobnie wspomina swój rower Jolanta . Kupiła go z ogłoszenia - stał długo nieużywany w piwnicy. Niebieska damka z trzema biegami w piaście. Rower okazał się tak dobry, że zasłużył na imię. - Nazywał się Eryk - wspomina Jolanta. - Niestety kiedyś wyjechałam na dłużej i po powrocie Eryka już nie było. Kradzieże rowerów w Hamburgu nie należą do rzadkości.

Również z ogłoszenia kupiła rower Agata . Nie musiała czekać zbyt długo. - Po trzech dniach nabyłam piękną, białą, używaną damkę Hercules. Co prawda, nie działały w niej przerzutki a hamulce pozostawiały sporo do życzenia, ale miała cienkie opony, całkiem praktyczny wiklinowy koszyk i Dublin stał dzięki niej otworem. Jeździłam nią wszędzie na bliższe i dalsze wycieczki.

Wiatr we włosach, śnieg na policzkach, jest pięknie

Wycieczki to jeden z uroków rowerowego stypendium. - Wkrótce po przyjeździe pojechałem 60 kilometrów do pobliskiego miasta. Skusiła mnie obecność ścieżki rowerowej. 85% trasy to wydzielona droga, czasami przechodzi w pas rowerowy - mówi Paweł .

Magda : Niezrealizowanym marzeniem pozostało objechanie Jeziora Bodeńskiego, ale długie wycieczki jego brzegiem i brzegiem Renu to jedno z moich najlepszych wspomnień z Konstancji.

Agata : Te momenty są jednymi z tych, które wspominam i pamiętam najlepiej z całego wyjazdu. Kiedy jadę rowerem wzdłuż wybrzeża, po pagórkach, wiatr wieje, słońce świeci i jest pięknie. Czasem padał też deszcz lub śnieg, ale to tylko przekonywało mnie, że na rowerze można jeździć bez względu na pogodę.

Jezdnia nie jest problemem

Mniej więcej na tym etapie stypendium, kiedy Agata przekonywała się do jazdy w śniegu, Magda uczyła się lepszej kontroli roweru na zjazdach. - Konstancja leży na pagórkach, zjazdy początkowo były dużym wyzwaniem. Wyrabianie się na zakrętach, podjazdy pod górę, hamowanie - wszystko, co potem robi się niemal całkowicie instynktownie - na początku sprawiało mi niemałą trudność. Istotne jest też to, że Konstancja jest na tyle małym miastem, że jazda jezdnią jest czymś oczywistym i absolutnie nie budzi lęku.

Po jezdni jeździła też Agata : - To była ważna nauka z zachodniego miasta. Oswojenie z ruchem na ulicy. Nie przyszło mi do głowy jeździć po chodniku i to też już zostało.

Jednak dobra infrastruktura to oczywiście atut. Ich sieć zaskoczyła Pawła , który oczywiście spodziewał się dróg rowerowych w Danii, jednak nie wiedział, że jest ich tak dużo. - Kiedy dorwałem w łapy mapę rowerową, myślałem, że te drogi na niej to drogi samochodowe, bo było ich tak wiele. Świetne są niektóre rozwiązania. Ładna droga kusi znakami rowerowymi, włączenie ścieżek rowerowych w skrzyżowania i ronda - wszystko na najwyższym poziomie. Natomiast jakość nawierzchni przypomina czasem polskie standardy.

Z kolei Jolanta wspomina, że dzięki drogom dla rowerów oplatających cały Hamburg nie miała już problemu z pokonywaniem trasy z akademika na uniwersytet - wcale nie krótszej niż ta, jaka dzieliła jej dom od uczelni w Warszawie. - Czasem, kiedy pogoda była zła, albo po prostu mi się nie chciało - podjeżdżałam do centrum metrem. W każdym wagonie jest dość miejsca na rower. Niby w godzinach szczytu nie można wozić rowerów metrem, ale jakoś nikt się tym nie przejmuje.

Nikt nie przejmuje się też innymi rzeczami. - W Hamburgu piesi chodzą po drogach dla rowerów, a rowerzyści jeżdżą czasem pod prąd pasami rowerowymi. Nie ma z tym problemu, jakoś udawało się współżyć. Najważniejsze, że kierowcy są bardzo uważni - traktują rowerzystów jak święte krowy i to jest coś, czego najbardziej mi brakowało, kiedy wróciłam do Warszawy.

Jolancie brakuje jeszcze jednego. - W Hamburgu czymś naturalnym jest jeżdżenie na imprezy rowerem. Nikt nie ściga rowerzystów po jednym czy dwóch piwach. Nie słyszałam o przypadku zatrzymania kogoś za jazdę pod wpływem alkoholu, co w Warszawie ostatnio staje się jakąś plagą. To trzeba za każdym razem podkreślać: są w Europie kraje, w których rowerzyści mogą jeździć rowerem po wypiciu piwa i nie robią w ten sposób nikomu krzywdy, więc i ściganie ich nie ma sensu.

Powrót

Stypendium się kończy, rowery zostają odsprzedane (lub ukradzione, jak nieszczęsny Eryk). Czas wracać do domu.

Agata : Dzięki rowerowi miasto poznaje się o wiele bardziej instynktownie. Od tamtego czasu rowerem jeździłam m.in. po Londynie, Berlinie i Rzymie i myślę, że poznałam je o wiele dogłębniej. Po powrocie zaczęłam szukać czegoś używanego w Warszawie. Przeprowadziłam się też do centrum, co znacznie ułatwiło przerzucenie się na rower. Na aukcji kupiłam jeszcze cudowniejszą Patrię Titane i zaczęłam jeździć na niej coraz dalej i dalej. Teraz prawie z niej nie zsiadam, chyba żeby przesiąść się na inny rower:)

Magda : Po powrocie z Konstancji rower już zawsze był mi niezbędny. Czasem wożę ze sobą własny, kupiony zaraz po powrocie do Warszawy, jeśli to niemożliwe, od razu rozglądam się za rowerem na miejscu (w Wiedniu, do którego nie można przewieźć roweru pociągiem, natychmiast znalazłam rowerowy pchli targ).

Jolanta : Teraz mam czarną kolarską damkę peugeot. Trochę przypomina Eryka. Jasne, że na niej jeżdżę. A czym mam jeździć po mieście?

Paweł : Na razie jeszcze siedzę w Viborg. Przed przyjazdem nie miałem roweru - ostatni sprzedałem 6 lat temu z powodu niechęci do jazdy po mieście. Ale teraz już wiem, że po powrocie wsiądę na rower.

Konrad Olgierd Muter

p.s. A może i Wy zaczęliście jeździć na Erasmusie lub za granicą? Jeżeli tak, napiszcie nam (na rowery@agora.pl lub w komentarzach) jak wyglądał Wasz pierwszy raz. Z chęcią przedstawimy najciekawsze historie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.