List od cyklistki: Skończycie z nagonka na rowerzystów!

List ten piszę pod wpływem wszechobecnych artykułów, w których rowerzysta przedstawiony jest jako śmiertelne zagrożenie dla życia i zdrowia pieszego, jesteśmy terrorystami dróg, chodników i ścieżek.

Nie ma dnia bym nie znalazła kolejnego artykułu roztrząsającego jakim my, rowerzyści jesteśmy niebezpieczeństwem. I choć wiem, że sezon ogórkowy w pełni, pisać nie ma za bardzo o czym, a że rowerów na ulicach coraz więcej, temat wdzięczny i aż prosi się by go ciągnąć w nieskończoność. I choć wydaje mi się, że zamierzeniem tych artykułów jest zwrócenie uwagi rowerzystów na bezpieczeństwo pieszych to jednocześnie staje się on przyczyną w której piesi czują się bezkarnie.

Przecież on są niewinnymi pieszymi, którym kierowcy na zmianę z rowerzystami zabierają chodniki i terroryzują spalinami lub dzwonkami rowerowymi. Dzięki demonizowaniu rowerzystów piesi czują się pewnie, bezkarnie i zwalnia ich to z myślenia i uważania na rowerzystów. Zwłaszcza na ścieżkach rowerowych.

Moja opinia wynika z codziennej jazdy po ścieżkach w Warszawie. Kiedy zaczynałam swoją przygodę z rowerem wszyscy wytrawni rowerzyści powtarzali mi, że najbardziej niebezpiecznie jest na ścieżkach rowerowych. Mimo przejechania kilku tysięcy kilometrów na rowerze nadal nie wierzyłam w to stwierdzenie.

W tym roku kilkukrotnie zdarzały mi się incydenty z pieszymi, za każdym razem było to gwałtowne wejście na ścieżkę rowerową. Na szczęście we wszystkich przypadkach obyło się bez obrażeń (pieszego) i na lekkich uszkodzeniach roweru. We wszystkich tych przypadkach, niestety spotkałam się z werbalną agresją pieszego. Mimo iż ja jechałam zgodnie z przepisami, w miejscu wyznaczonym do jazdy rowerem za każdym razem musiałam wysłuchiwać przekleństw i litanii jakim to jestem bezdusznym terrorystom, który narusza wolność pieszego, zabiera mu przestrzeń i powoduje atak strachu przed wyjściem z domu. I proszę mi uwierzyć, starałam się jeździć coraz wolniej, coraz bardziej przykładnie i z zachowaniem wszelkiej ostrożności względem pieszych.

1 sierpnia miałam wypadek na ścieżce rowerowej, jadąc zgodnie z przepisami, zwolniłam bo przejeżdżałam ścieżką na tyłach przystanku autobusowego. Ludzi sporo, godzina 19, kilku na szybko przeskakuje między naszymi rowerami. Zdążyłam jeszcze krzyknąć kilkukrotnie: Uwaga ścieżka! Niestety dziewczyna rozmawiająca przez telefon komórkowy weszła mi wprost pod koła. I mimo, że na liczniku miałam 12 km/h (na takiej prędkości zatrzymał mi się licznik) gwałtowne uderzenie spowodowało, że wystrzeliłam jak z procy. Cud chciał, że upadłam bokiem na rękę a nie na twarz czy głowę. Mniejszy, że to prawa ręka. Dziewczynie nic się nie stało i myślę, że do dziś nawet ewentualne siniaki jej zniknęły. Ja za to trafiłam do szpitala z urwanym wyrostkiem łokciowym, przebyłam operację z drutowaniem łokcia. Przede mną jeszcze 3 tygodnie gipsu, 3 miesiące rehabilitacji. Przepadła mi wyprawa rowerowa do Czarnogóry, pół roku ciężkich treningów i przygotowań.

Na oddziale chirurgi ortopedycznej było 7 rowerzystów poszkodowanych przez pieszych, którzy beztrosko wyszli na ścieżkę i ani jednego pieszego poszkodowanego przez rowerzystę. Już samo to zestawienie mówi samo za siebie!

Zamiast ograniczać rowerzystów, siać zamęt i panikę trzeba wytyczać z głową ścieżki i edukować ludzi. I nie przestawiać rowerzystów jako tych najgorszych i zawsze winnych. Żeby zobrazować do końca całą sytuację, dziewczyna przez którą miałam ten wypadek nie przestała nawet rozmawiać przez telefon, burknęła mi w między czasie, że przecież już schodziła ze ścieżki. Mimo tłumu ludzi na przystanku nikt mi nie pomógł, za to osąd został wydany i to ja byłam winna, rowerzystka-terrorystka.

Anna Wróbel

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.