Rower: najlepszy środek transportu w W-wie? Tak, bo...

Wypróbowałam już wszystkie możliwe środki transportu po Warszawie i wiem jedno: nic nie zastąpi roweru!

Po pierwsze, jako osoba chorobliwie niecierpliwa nienawidzę czekać: na autobus, na tramwaj, na metro, na światłach. A rower daje niezależność.

Po drugie, jako osoba notorycznie spłukana nie mogę sobie pozwolić na regularne tankowanie po prawie 6 zł za litr.

Po trzecie, i tak nie cierpię jeździć po mieście samochodem, no bo co to za przyjemność gramolić się Wisłostradą wśród spalin i ryku tysiąca silników, skoro rowerem można jechać samym brzegiem Wisły, gapić się na rzekę, na Pragę i niebo nad katedrą św. Floriana.

Są pojazdy przypisane do określonych grup zawodowych, np. skuter do dostawcy pizzy. A rower to idealny środek transportu dla miejskiej reporterki. Żywot takiej delikwentki polega na tym, że nie zna ona dnia ani godziny, w każdej chwili może wydarzyć się coś, co wymaga szybkiego dotarcia z Mokotowa na Pragę albo z Żoliborza na Ochotę. Wtedy wsiada na rower i jedzie, nie musi iść na przystanek, przesiadać się, nie grozi jej utknięcie w korku ani mozolne poszukiwanie miejsca do parkowania. A dzięki temu, że w Warszawie jest bardzo dużo parków, zna już wszystkie skróty i taka podróż zabiera zdecydowanie mniej czasu niż samochodem, nie mówiąc o komunikacji miejskiej. Dodajmy przy okazji, że rower ma najlepszą ze wszystkich pojazdów, bo niezawodną, klimatyzację. Kiedy jest zimno, rozgrzewa pedałowanie, a kiedy żar nie daje żyć, pęd powietrza przyjemnie chłodzi twarz.

Nie jestem ekstremistką i kiedy spadnie pierwszy śnieg, chowam rower do piwnicy, gdzie czeka na pierwsze oznaki wiosny. W tym czasie siada mi kondycja, na trzecim piętrze dostaję zadyszki, a gdy podbiegam do autobusu, serce wali mi jak bęben taktowy. Wystarczy jednak kilka pierwszych dni na rowerze i już płuca wydają się bardziej pojemne. Jazda po mieście to niezły trening - a to trzeba podjechać pod górę, np. na Agrykoli, a to dostać się na most Poniatowskiego czy Łazienkowski po schodach z rowerem pod pachą (bo inaczej się nie da).

Teraz powinnam napisać, że Warszawa to nie Amsterdam ani Kopenhaga, ale ja wcale nie narzekam, bo coraz przyjemniej jeździ się tu rowerem. Jeszcze się zdarzy, że samochód minie cię, muskając prawym lusterkiem, ale tego rodzaju grubiaństwo powoli odchodzi w zapomnienie, a kierowcy coraz częściej grzecznie zjeżdżają na lewy pas. Piesi też się przyzwyczaili. Przestali wyprowadzać psy na ścieżki rowerowe, a na dźwięk dzwonka nie klną i nie wygrażają pięściami. Z sezonu na sezon przybywa rowerowych stojaków, warsztatów, gdzie można dokupić części, dopompować oponę, sklepów, kafejek i wypożyczalni. A co najważniejsze - rowerzystów i rowerzystek.

Wbrew stereotypom nie są to tylko hipsterzy na modnych holenderkach. Populacja jest barwna i zróżnicowana. Liczną grupę stanowią starsi panowie - "kolarze" w ciemnych okularach i charakterystycznych czapeczkach z lat 70., którzy równym tempem suną na swoich wypieszczonych "szosach". Obok nich "wędkarze" na składakach typu Wigry 3, pedałujący nieśpiesznie na rybki albo na działkę. Na błyszczących "góralach" wożą się "dresiarze". Grupkami przemieszczają się chłopcy w rozwianych koszulach w kratę - to amatorzy BMX-ów, malutkich rowerów do akrobacji. Nagle jak pocisk wystrzeli człowiek maszyna - w kasku, goglach, ściśnięty trykotem, przyrośnięty do swego pojazdu. Elegancka pani śmignie na stylowej damce z koszem. Coraz częściej pojawiają się też monocykliści lawirujący na jednym kółku.

Tak sobie jadę i cieszę się, że oni wszyscy też jadą, bo w przeciwieństwie do kierowców, którzy najchętniej by się nawzajem pożarli, a ulicę traktują jak tor wyścigowy, rowerzyści tworzą wspólnotę, zatrzymują się, kiedy ktoś ma problem z rowerem, zagadują. Ostatnio na Agrykoli jeden "kolarz" - mijając mnie czerwoną i zziajaną - skomentował: "Pięknie pani podjeżdża". To jest przyjemne. A najprzyjemniejsze jest oczywiście zjeżdżanie z górki, np. po krętej Myśliwieckiej, bo człowiek czuje się wtedy, jakby oderwał się od ziemi i frunął, pozostawiając za sobą wszystkie problemy, cieknącą rurę, niezapłacone rachunki i poranną chandrę.

Artykuł pochodzi z warszawskiego wydania lokalnego Gazety .

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.