A jednak było warto !!!

To miała być wyprawa marzeń. Barcelona. Stadion Camp Nou. Mecz na żywo mojej ulubionej drużyny i ja, pomiędzy kilkudziesięciotysięcznym tłumem rozśpiewanych katalońskich kibiców, w biało-czerwonej koszulce z napisem POLSKA!!!

Taka była wizja, taki scenariusz, który, jak to często się niestety zdarza, został brutalnie zweryfikowany przez życie. Pomimo tego, że stolica Katalonii nie została przeze mnie zdobyta, a widok grających czarodziejów z Canp Nou nadal pozostał w sferze moich marzeń, zdecydowałam się opisać tą podróż, która zaczęła się w Niemczech i zahaczając leciutko o Francję i Szwajcarię, w Niemczech się skończyła. Zdaję sobie sprawę, że moja rowerowa przygoda wypadnie blado na tle innych, często egzotycznych, szaleńczych i ekstremalnie niebezpiecznych wypraw, ale cieszę się, ba nawet dumna jestem z tego, że mając już lat uff, powiem prawdę...50+, prawie samotnie w 20 dni pokonałam na rowerze trasę 1700km. Piszę "prawie samotnie", bo przez 5 dni towarzyszył mi Ktoś, poznany na krótko przed wyprawą, ktoś, kto wyraził chęć wspólnego pedałowania do Barcelony niekoniecznie z opcją meczową. Jak niefortunna okazała się moja zgoda na wspólną podróż, okazało się już po pięciu dniach. Ale o tym potem! Opisując swoją wyprawę, chciałabym przede wszystkim obalić powszechnie panujący w naszym kraju stereotyp kobiety po pięćdziesiątce i pokazać, że w tym wieku jeszcze wiele rzeczy jest możliwych do zrobienia, że bycie babcią to nie tylko wnuki, ciepłe kapcie i telewizyjne seriale. To przede wszystkim nareszcie czas dla siebie, czas na realizację swoich niespełnionych marzeń. A jeżeli dzięki tej relacji chociaż jedna babcia zamieni komfortowy samochód na mniej wygodne rowerowe siodełko, to uznam to za swój wielki, osobisty sukces :) Tak więc, po niewielkich (ok. miesięcznych) przygotowaniach dowiezieni autkiem przez żonę ktosia do granicy polsko- niemieckiej w Łęknicy, ruszamy po słońce, wiatr i przygodę.

Wybieramy trasę przez Niemcy i Francję, chociaż jest dłuższa, jednak ze względu na to, że mój towarzysz nie ma paszportu, nie chcemy ryzykować przejazdu przez nieunijną Szwajcarię.

Dzień 1 - 25.08.2007

Łęknica- samo południe. Swoją biało-czerwoną, narodową koszulką i czapeczką z orłem wzbudzam zainteresowanie zarówno wśród naszej, jak i niemieckiej straży granicznej. Panowie pogranicznicy żegnają nas uśmiechem i życzeniami udanej podróży,. Jeszcze tylko pamiątkowe fotki i z bijącym w szalonym rytmie sercem ruszamy. Kierunek - Lipsk. Jedziemy takimi niby rowerówkami (byłe DDR-y), które nie są zbyt imponujące ani zbyt dobrze oznakowane. Pogoda na rower w sam raz, słoneczko lekko przygrzewa. Troszkę błądzenia, zawracania, pytania o drogę, by wreszcie ok. godz. 18:30 dotrzeć nad jez.Geierswalde, w Łużyckiej krainie jezior. Tu, na campingu położonym nad samym brzegiem, będzie nasz pierwszy nocleg. Pierwszy raz od niepamiętnych, bo harcerskich czasów rozkładam namiot. Ludzi sporo, w końcu to wakacje. Wszędzie unoszą się zapachy pieczonych kiełbasek. Jest uroczo i tanio, tylko 3 euro za namiot i gorący prysznic. Wypijamy po zimnym piwku, planujemy jutrzejszy dzień i do śpiworów. Odległość jaką dziś pokonaliśmy- 71km. Może to niezbyt imponujący wynik, ale zważywszy na to, że to pierwszy dzień, późna pora startu .jest nieźle:)

Dystans - 71 km

Dzień 2 - 26.08.2007

Ruszamy o godz. 10:40 - późno, zbyt późno, ale sporo czasu tracimy na pakowanie bagaży. Brak wprawy, niestety.  Musimy nad tym popracować.  Śniadanko skromne - jedna pozostała bułka podzielona solidarnie na pół i kawa! Niemieckie małżeństwo z sąsiedniego namiotu, widząc naszą "nędzę", pakuje nam na drogę sporą ilość owoców. Jedziemy rowerówką - najpierw wzdłuż kilku jezior, potem długą i nudną drogą wśród pól. Pogoda ładna, ale silny wiatr wiejący prosto w twarz, spowalnia naszą jazdę. Ok.21:00 dojeżdżamy do miejscowości Strehla. Lądujemy w schronisku młodzieżowym, które mieści się w zabudowaniach starego wiatraku. O dziwo, jest prawie puste. Ponieważ kolega jest mistrzem świata w chrapaniu, o czym miałam okazję przekonać się poprzedniej nocy (nie tylko zresztą ja, niemieccy sąsiedzi również) proszę o pokoje na dwóch końcach korytarza. Po kąpieli robimy ucztę, a gotuje nam sam mistrz Knorr - zupka gulaszowa, ziemniaki z boczkiem i zimna cola. Prawie jak w domu!

Dystans dnia - 107 km Dystans całkowity - 178 km

Dzień 3 - 27.08.2007

Dzisiaj pełna dyscyplina - pobudka o 7:00. Rowery spakowane, jeszcze tylko śniadanko i w drogę. W trakcie pałaszowania bułki z dżemem, moje usta nagle napełniają się obficie czerwoną cieczą. Z pewnością nie jest to konsumowany właśnie dżem. Z przerażeniem stwierdzam, że to krew! Mam pękniętą wargę. To efekt tego wczorajszego wiatru. Rzecz niby błaha, ale krew leje się ciurkiem i jest poważny problem z jej zatamowaniem, co niestety, znacznie opóźnia to nasz wyjazd. W końcu po godz. 10-tej ruszamy. Jedziemy drogami samochodowymi, ale ruch niewielki. W miejscowości Leisnig, przysiadamy na ławeczce nad brzegiem rzeki i jedząc wyniesione ze schroniska bułeczki, zachwycamy się widokiem ogromnego zamczyska, usytuowanego wysoko nad nami. Jeszcze nie wiemy, ze przyjdzie nam się z tą wysokością zmierzyć. Droga tak bardzo pnie się w górę, że po raz pierwszy zsiadam z roweru i dzielnie go pcham. Pocieszające jest to, że nie jestem w tym osamotniona :) Miasto jest bardzo stare i bardzo piękne, ale darujemy sobie zwiedzanie, rzucamy tylko na nie okiem i kierujemy się do Coldiz. Chcemy jak najwięcej przejechać na początku trasy, póki jeszcze są siły i chęci. Droga piękna choć dość trudna, dużo wniesień - w końcu to tereny Szwajcarii Saksońskiej. Do zaplanowanego miejsca noclegu mamy jeszcze ok.50 km, co w tym terenie jest raczej nieosiągalne. Udaje nam się znaleźć agroturystyczny camping w miejscowości Bad Lausick, Pusto, tylko jedna przyczepa campingowa. Miły gospodarz z dumą prezentuje nam swoje skarby: śliczną owieczkę i wesołego koziołka o imieniu Feliks. Warunki całkiem znośne. Wieczór jest bardzo chłodny, więc gorący prysznic w ogrzewanej łazience jest boski. Jest sierpień, dlaczego więc tak zimno?

Dystans dnia trzeciego - 77,4 km Dystans całkowity - 255,4 km

Dzień 4 - 28.08.2007

Brrrr wczorajsza noc, to koszmar. Obudziło mnie przeraźliwe zimno i . chrapanie dochodzące z namiotu mojego towarzysza. Masakra!!! Po licznych próbach ponownego zaśnięcia, zatykania uszu słuchawkami, o 3:15 całkowicie zdesperowana, przeciągam swój namiot jakieś 10 m dalej, ale i tak było słychać. Wstaję z potwornym bólem głowy. Po pierwsze z niewyspania, po drugie od słuchawek z MP3, którymi miałam nadzieję zagłuszyć ten okropny koncert . Znów wyjeżdżamy zbyt późno, po 11-tej. Gospodarz wskazuje nam skróty, więc w miarę szybciutko dojeżdżamy do Attenburga. W mieście trochę błądzimy, pokonując niepotrzebnie potworny podjazd. I tak cały czas: góra- dół przy zjeździe ostre hamowanie, bo prędkość niebezpiecznie przekracza 50km/godz. Dużą część trasy jedziemy główną drogą- tzw. Bundestrasse, wśród szaleńczo rozpędzonych aut. Planujemy dojechać do Jeny, ale ze względu na późną porę i liczne podjazdy, redukujemy nasz plan. Jedziemy do schroniska w Eisenbergu. Chociaż schronisko położone jest w głębi lasu, prowadzi do niego asfaltowa droga. Na miejsce docieramy już prawie o zmierzchu. Za dodatkowe 1,5 załapujemy się na kolonijną gorącą kolację. Frytki, surówka i coś, co tylko z wyglądu przypomina kotlet.. Do tego jeszcze batoniki i owoce. Nie jest źle. Noc spokojna (pokój kolegi daleko), chociaż bardzo chłodna. Na szczęście w pokoju są 4 wolne łóżka, a na każdym wolna kołdra. Dzisiaj nie zmarznę :)

Dystans dnia - 93,2 km Ogólny dystans - 348,6 km

Dzień 5 - 29.08.2007

Godz. 9:00 wreszcie ruszyliśmy planowo! Pogoda do jazdy dobra, chociaż pochmurno i wietrznie. Nic nie wskazywało też, że będzie to ostatni dzień naszej wspólnej wyprawy. Wystarczyło małe spięcie, zbyt mocno wypowiedziany żal i trach, koniec, kropka wszystko runęło! Do Erfurtu jedziemy jeszcze razem, ale właściwie osobno, tylko w tym samym kierunku. Mój towarzysz postanawia jechać dalej sam. Wieczorem w schronisku próbuję z nim rozmawiać. Prawie się nie znamy więc powinniśmy dać sobie trochę czasu na dotarcie. Mamy przecież wspólną pasję, wspólny cel, który możemy jeszcze pomyślnie zrealizować, wystarczy odrobina dobrej woli. Niestety, moja wyciągnięta ręka na niewiele się zdała. Byłam w szoku, nie spodziewałam się, że może być w kimś aż tyle zawziętości (chociaż żona ostrzegała mnie przed jego trudnym charakterem). Czułam ogromny żal i zarazem wściekłość, bo zdałam sobie sprawę, że moje plany i marzenia runęły jak domek z kart. Długo nie mogłam zasnąć, bijąc się z myślami co dalej? Jak sobie poradzę sama na takiej trasie? Przecież nie jestem przygotowana na samotną jazdę, wiele rzeczy mieliśmy wspólnych, jak chociażby tak niezbędną kuchenkę, garnki, pompkę, nawet rowerowe narzędzia. Co zrobię, jak złapię gumę, albo przytrafi mi się jakaś awaria roweru? Skąd wezmę wrzątek na poranną kawę czy wieczorną zupkę? I chociaż twardziel ze mnie, to trochę łez spłynęło na poduszkę. W końcu zasypiam z postanowieniem wracam do domu. Rano słyszałam tylko, jak mój, już ex-towarzysz, bez słowa pożegnania wymyka się ze swojego pokoju. No cóż, bywa i tak życie jest pełne niespodzianek.

Dzisiejszy dystans - 118.3 km Całkowity - 466,9 km

Dzień 6 - 30.08.2007

Dzień przywitał mnie pięknym słońcem. Żal było wracać. Zresztą rano świat zawsze wygląda bardziej kolorowo. Postanawiam więc, pokręcić jeszcze dzień lub dwa i przynajmniej trochę pozwiedzać, a jest co. W każdej chwili mogę przecież zrobić w tył zwrot lub wsiąść w pociąg i wrócić do domu. Ruszam więc zaplanowaną na dzisiaj trasą: Erfurt - Gotha - Eisenach, Około południa ląduję w Gotha, mieście mającym wyjątkową atmosferę łączącą historię i przyszłość. Zwiedzam historyczne centrum z największym, wczesnobarokowym kompleksem zamkowym w Niemczech, wraz z przylegającym, pełnym uroku angielskim ogrodem. Jestem pod wrażeniem ilości i różnorodności kwiatowych kompozycji. Spędzam tam dobrą godzinę, delektując się otaczającym mnie pięknem i z apetytem konsumując przygotowane wcześniej kanapki. Zwiedzam jeszcze stare miasto z uroczymi, mieszczańskimi domami. W małej kafejce, jakich tu pełno, ulegam pokusie pachnącej kawy i francuskiego rogalika. Jeszcze tylko skok do informacji turystycznej po kilka map oraz do sklepu rowerowego po klucze i pompkę i ruszam do Eisenach. To jakieś 30 km. Zatrzymuję się w schronisku młodzieżowym. Zrzucam bagaże i pędzę trochę pozwiedzać i zaspokoić pragnienie zimnym piwem :) Po powrocie do schroniska siadam przy ogrodowym stoliku i studiuję mapę, czym wzbudzam zainteresowanie kilku Niemców, jak się okazało, również rowerowych podróżników. Z pomocą rąk staram się opowiedzieć im troszkę o mojej sytuacji, wątpliwościach i obawach co do dalszej jazdy. Panowie namawiają mnie jednak do kontynuacji podróży, niczym Red Bull dodają mi skrzydeł. Odradzają jedynie samotną jazdę przez góry, głównie ze względu na zmieniające się tam bardzo szybko warunki pogodowe oraz całkowity brak dróg rowerowych. Radzą, aby podjechać regionalnym pociągiem do Bebry. Stamtąd już prowadzi droga rowerowa wzdłuż rzeki Fulda tzw. Fuldaradweg, która łączy się z Rheinweg, czyli drogą wzdłuż Renu. Podbudowana psychicznie wracam do pokoju, ciepłą wodą z kranu zalewam herbatkę licząc na cud zaparzenia i .postanawiam jechać dalej. Dokąd? Tego nie wiem. Chyba dokąd poniosą oczy:)

Dzisiejszy - dystans 81,9 km Na liczniku - 548,8 km

Dzień 7 - 31.08.2007

Dzień zapowiada się niezbyt ciekawie zaczyna padać deszcz. Z wielkim żalem odpuszczam sobie zwiedzanie położonej wysoko nad miastem twierdzy Wartburg i za radą niemieckich kolegów udaję się na dworzec. Obawiam się tylko, jak wniosę ten obładowany czterema sakwami rower do wagonu. Zapomniałam, że to troszkę "inny świat". Do pociągu się nie wsiada, tylko wjeżdża, a rowery przypina się specjalnymi pasami. Chociaż to tylko pociąg regionalny, to jazda jest super komfortowa. Przy prędkości ok. 150km/godz. słychać tylko lekki szum. Oj, warto było skorzystać z podpowiedzi i przejechać się tym cudeńkiem. Po pół godzinnej jeździe ląduję w miejscowości Bebra. Stoję na peronie i bezradnie rozglądam się dookoła, szukając windy lub ruchomych schodów, bo trzeba zejść w dół. Nagle wyrasta przede mną młodzieniec, łapie za mój rower i znosi go po schodach, a następnie, przy wyjściu z tunelu, wnosi go do góry. Jestem w lekkim szoku. Okazuje się, że to wolontariusz pomagający ludziom z dużymi bagażami, rowerami, wózkami itp. pokonać peronowe schody. Przy wyjściu z dworca łatwo odnajduję znak drogi rowerowej biegnącej wzdłuż rzeki tyle, że mylę kierunek i jadę w drugą stronę. Kiedy w końcu zauważam, że rzeka płynie w złym kierunku, mam w plecy 32 km. Pięknie! Nie pozostaje nic innego, jak zacisnąć zęby i w tył zwrot do miejsca startu. Po dotarciu rozkładam mapę, która z pewnością niewiele mi pomoże, bo to zwykła mapa drogowa, a ja wolałabym jechać rowerówkami. Z zamyślenia wyrwało mnie wypowiedziane ciepłym głosem "gut morgen." Właścicielem tego głosu okazał się szalenie sympatyczny szwajcarski rowerzysta. Po poznaniu moich drogowych kłopotów, daje mi w prezencie rowerową mapę Hesji, landu, który on właśnie opuszcza, a ja zaczynam przemierzać.

W tym momencie przypomniała mi się podobna sytuacja, kiedy pokonując w maju wybrzeże bałtyckie, zachowałam się identycznie w stosunku do niemieckich rowerzystów, obdarowałam ich mapką wschodniego wybrzeża czyżby dobro powracało?. Być może, ale na pewno powróciła moja wiara w ludzi. Miły szwajcar polecił mi jeszcze nocleg na campingu w miejscowości Shlitz. Droga dobra, raczej płasko, więc gnam, bo po pierwsze zimno, po drugie nadrabiam stracony czas. Marzę o gorącej kąpieli i herbacie. Około godz. 18 jestem w Schlitz i poszukuję polecanego campingu. Pytam więc o drogę pierwszego, napotkanego pana na rowerze, raczej miejscowego, bo bez bagaży. Biedak próbuje mną pokierować, widząc jednak moją głupawą pewnie minę, macha ręką i każe jechać za sobą. Miło z jego strony. Zaoszczędza mi w ten sposób błądzenia. Kiedy docieram na camping pojmuję, dlaczego szwajcar polecił mi to miejsce. Na terenie campingu jest basen z podgrzewaną wodą, a ze specjalnego kranu leci najprawdziwszy wrzątek, którym można zaparzać kawę i wszystko to, co wymaga wrzątku. Cały ten luksus za jedyne 6 euro. Błyskawicznie rozbijam namiot i pędzę na basen. Temperatura powietrza to zaledwie 16 stopni, za to woda w basenie 37! Cóż za rozkosz dla moich zmęczonych już troszkę mięśni!

Po powrocie czeka mnie kolejna, miła niespodzianka. Dwaj niemieccy rowerzyści, którzy akurat szykują sobie kolację, zapraszają mnie do stołu na wspólną biesiadę. Serwują makaron z sosem, świeże pieczywo, kawę i białe winko. Wow..!!! Przy moim dotychczasowym, raczej skromnym menu, to prawdziwa uczta. Zrelaksowana, nakarmiona, z lekkim szumem w głowie (wino) udaję się do mojego maleńkiego domku.

Stan licznika - 615,2 km

Dzień 8 - 1.09.2007

Noc była zimna i deszczowa i z tego powodu nieprzespana. Na szczęście rano się wypogodziło i krótko po 9-tej, ruszam w siną dal. Po przejechaniu 20 km dojeżdżam do miejscowości Fulda, gdzie z daleka rzuca mi się w oczu poziomy rowerek rowerzystów powiewającą flagą drużyny piłkarskiej rowerzystów Hamburga. Należy on do jednego z rowerzystów - biesiadników z wczorajszej nocy. Okazuje się, że ów gościu, o imieniu Berth, jedzie do Bazylei, a więc jedziemy w tym samym kierunku. Ku mojej uciesze proponuje mi wspólną jazdę. Radość moja ma potrójny wymiar, bo, po pierwsze Berth ma świetną mapę z lokalizacją campingów, po drugie ma kuchenkę, więc jest szansa  że załapię się na wrzątek, po trzecie, jest po prostu sympatyczny. Po drodze postanawiam coś zjeść i zrobić na wieczór zakupy w Lidlu. Berth jedzie dalej, przy czym obiecuje, że pojedzie powoli i na pewno go dogonię. Niestety, nie doganiam. Źle odczytuję znaki i zjeżdżam z trasy. Po błocie i kamieniach, przez pola i las, wjeżdżam pod coraz większą górę. Swoją pomyłkę zauważam dopiero na samej górze, kiedy stanęłam na rozstaju dróg. Wokół pustka, tylko pola i lasy, żadnych znaków, domów, ludzi. Jedyne wyjście to zawrócić do miejsca, w którym tak niefortunnie zjechałam z trasy. Na szczęście było z górki :)  Dopiero na dole zauważam, że był to co prawda szlak rowerowy ale dla miłośników jazdy po górskich bezdrożach. Straciłam w ten sposób sporo czasu, no i Bertha z wrzątkiem niestety L Dzień jest ponury i chłodny, a noc w górach nie wróży niczego dobrego, postanawiam więc spędzić ją w schronisku Linsengericht. w miejscowości Gelnhausen. Kolejne dobre 10 km wspinaczki, tyle, że po asfalcie. Do schroniska docieram już w ciemnościach. Zadziwia mnie panująca tu nienaturalna cisza. Po chwili już wiem dlaczego duża kartka na frontowych drzwiach bezlitośnie informuje mnie, że w dniu dzisiejszym schronisko jest nieczynne. No pięknie! Gorzej być już chyba nie mogło. Stoję sama,  prawie w lesie, jest ciemno i potwornie zimno. Zauważam, że z drugiej strony budynku pali się światło. Na bramie niezbyt zachęcający napis "private" ale perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem, dodaje mi odwagi. Dzwonię.Drzwi otwiera właściciel schroniska. Po minie widzę, że nie jest przyjaźnie nastawiony do tak późnych wizyt obcych na dodatek ludzi, w czym utwierdzają mnie jego oschłe słowa "closed". Pewnie jednak przerażenie w moich oczach wpompowało w niego odrobinę człowieczeństwa, bo twarz mu łagodnieje i prosi mnie o podejście do głównego wejścia. Po chwili otwiera drzwi i wręcza mi klucze do pokoju.  Mam ochotę rzucić mu się na szyję. Jestem sama w całym schronisku. Cicho tu, czysto i ciepło, a gorący prysznic zmywa ze mnie wszystkie trudy dzisiejszego dnia.

Dzisiejszy dystans - 91,8 km Stan licznika - 707 km

Dzień 9 - 2.09.2007

Dzisiejszy dzień nastraja mnie optymistycznie. Wreszcie wstaję, wyspana, wygrzana, a w jadalni czeka na mnie pyszne śniadanko. Skończyły się też góry i droga rowerowa biegnie po płaściutkim terenie, wzdłuż brzegu rzeki Mann. Bardzo szybko dojeżdżam do Frankfurtu. Z daleka widać potężne wieżowce, a ciszę co chwilkę przerywa ryk odrzutowych silników w końcu mają tu największe lotnisko w Europie. Jest niedziela, więc na nadbrzeżnej rowerówce spory tłum. Nie mam ochoty na zwiedzanie tej metropolii więc uciekam stąd jak najszybciej. Zamierzam dotrzeć do Mainz i tam przenocować. Na ok. 10 km przed celem, dostrzegam zaparkowany przed knajpką znajomy, poziomy rower. To zgubiony wczoraj Berth J. Popijał piwo w towarzystwie młodego człowieka o imieniu Yunes. Chłopak w poszukiwaniu pracy, jedzie przez całe prawie Niemcy, wioząc swój dobytek na rowerowej przyczepce. Towarzyszy mu uroczy psiak o imieniu Luna. Widzę, że i Berth cieszy się z naszego spotkania. Fajnie jest znów mieć towarzystwo. Na camping, który znajduje się nad samym brzegiem rzeki docieramy już razem. Ładnie tu, tylko komary tną jak szalone. Panowie częstują mnie gorącą herbatką i zimnym piwkiem nie odmawiam. Słuchają prognozy pogody jutro ma padać. Oby się nie sprawdziła.

Dzisiejszy dystans to 107,8 km

Dystans całkowity to -  814,8 km

Dzień 10 - 3.09.2007

Niestety, prognoza się sprawdziła i pada od samego rana. Ruszamy jednak w nadziei, że przestanie. Niestety, pada coraz mocniej, to już nie deszcz, a ulewa. Panowie zakładają przeciwdeszczową odzież i ochraniacze na buty. Ja mam tylko zwykłą ortalionową kurteczkę. Po chwili deszcz zamienia się ulewę, więc dalsza jazda nie ma sensu. Zawracamy do miasta i siadamy pod wielką plandeką w nieczynnej pijalni piwa. Jestem całkowicie przemoknięta. Yunes daje mi swój koc, a Berth robi całej trójce gorące cappuccino. Lana szczęśliwa kładzie się u stóp swojego pana. Pomimo deszczu jest całkiem sympatycznie. Po ok. 2 godz. deszcz ustaje i nieśmiało wygląda słoneczko. Ruszamy. Ze względu na psa, który cały czas biegnie obok roweru, jedziemy dość wolno. Okazuje się, że na tej trasie nie znajdziemy żadnego campingu, więc nocleg szykuje się na dziko. Wybieramy pola, niedaleko zabudowań. Panowie szykują ekstra kolację makaron z serem Cambozolla, zapijany białym winem. Sielanka :) Dzisiaj lajtowo - tylko 54,5 km Dystans całkowity - 869,3 km

Dzień 11 - 4.09.2007

Dzisiaj znów ciężki dzień i na dodatek smutny. Rozstajemy się z Yunesem, który ze względu na Lanę musi jechać wolniej i częściej odpoczywać, bo psiak jednak cały czas biegnie. Jego dzienny dystans to max. 50 km dla nas to trochę za mało. Ruszamy więc dalej już tylko we dwoje ja i Berth. Jedziemy dość szybko strasznie nudną rowerówką, która biegnie za wałem powodziowym. Znów jest zimno i co chwilę pada. Campingów jak na lekarstwo. Wreszcie znajdujemy jeden w miejscowości Germersheim, a właściwie kilkanaście kilometrów za nią, na zachód, u podnóża gór. Dobrze, że jest Berth, bo sama nigdy bym go nie znalazła. Pomimo tego, że ma mapę, to i tak co chwilę pyta o drogę. Do campingu docieramy prawie nocą. Oprócz nas jest tu tylko jeden namiot.Znowu jest strasznie zimno i wietrznie. Berth częstuje mnie gorącą kawą.  Do snu zakładam na siebie wszystko, co mam w plecaku, ale boję się, że to za mało. Mój śpiwór jest tak strasznie cieniutki, w końcu jechałam do słonecznej Hiszpanii.

Dzisiaj padł rekord - 127,8 km Dystans całkowity - 997,1 km

Dzień 12 - 5.09.2007

Jak przewidywałam, noc była straszna. Temperatura nie wyższa niż 5-6 'C i do tego ten potworny wiatr. Spałem tylko 3 godz, resztę nocy spędziłam w łazience w pozycji siedzącej, otulona w śpiwór przynajmniej nie wiało. Dzień na szczęście słoneczny, chociaż bardzo, bardzo wietrzny. Ruszamy dość wcześnie. Droga podobna do wczorajszej wał przeciwpowodziowy, pola, trochę Renu . ogólnie nudna. Mijamy Karlsruhe i kierujemy się w stronę Strasbourga. Nigdzie nie stajemy, niczego nie zwiedzamy cóż, Berth chce jak najszybciej dotrzeć do Bazylei, a ja nie chcę stracić jedynej szansy na ciepło w żołądku. Nie odpowiada mi taka jazda, ale coś za coś. Docieramy na camping, ale pojęcia nie mam gdzie to jest nie zapisałam nazwy miejscowości. Okazuje się, że camping znajduje się w mieście, którego część leży w Niemczech i część we Francji. Jest dość duży i luksusowy. Pod gorącym prysznicem stoję dobre pół godziny, mając nadzieję, że uda mi się ogrzać wychłodzone ciało na zapas. Berth po raz kolejny okazuje swoje dobre serce i proponuje mi wrzątek. Zaczynam czuć już pewne skrępowanie tą sytuacją, tym bardziej, że wiem, iż kończy mu się gaz i daleka jestem od wykorzystywania ludzi. Zaparzam jednak herbatkę i pijąc ten gorący napój marzę o tym, aby kubeczek nigdy nie pokazał dna. Zapowiada się kolejna zimna noc. Znów zakładam na siebie wszystkie szmatki i otulam się polarowym kocykiem kupionym gdzieś po drodze za 3 euro. Jakoś przetrwam.

Dzisiejszy dystans to 102,8 km. Całkowity - 1099,9 km

Dzień 13 - 6.09.2007

Zakotwiczyłam w schronisku w Kehl. Po drugiej stronie rzeki jest Strasbourg. Prawie całą dzisiejszą trasę jechaliśmy w deszczu. Czuję się fatalnie, zimne noce i deszcz zrobiły swoje. Jestem nieźle przeziębiona. Faszeruję się aspiryną, którą zamiast gorącą herbatką, popijam zimną wodą. Nie ma Bertha, nie ma gorącej herbatyL. Właśnie tu, w Kehl, nasze drogi się rozeszły. Berth pojechał dalej do Bazylei, a ja zostałam, aby rano ruszyć na podbój Francji. Trochę mi smutno i żal, bo Berth okazał się świetnym towarzyszem podróży i to nie tylko ze względu na codzienną porcję wrzątku. Wymieniliśmy adresy, ale czy kiedyś napiszę? Ogólnie mam jakiegoś doła. Przede wszystkim nie wiem, co dalej robić. Nie mam opracowanej trasy na Francję, bo tym miał się zająć mój eks-towarzysz (ja robiłam trasę niemiecką), nie znam języka, trochę krucho już z kasą, bo sporą część zjadły nieplanowane noclegi w schroniskach i na dodatek ta paskudna pogoda. A może to jakiś syndrom dnia trzynastego? W tak podłym nastroju kładę się spać. Nie myślę o jutrze, niczego nie planuję, mam totalną pustkę w głowie. Czy jutro będzie lepiej?

Dystans dnia - 74,4 km Dystans całkowity - 1174,3 km

Dzień 14 - 7.09.2007

Rezygnuję z wjazdu do Strasbourga i jadę dalej wzdłuż Renu. Jakoś nie mam ochoty na zwiedzanie. Granicę planuję przekroczyć w Breisach, albo jeszcze gdzieś dalej. Przenoszę się z reńskiej rowerówki, która wysypana jest żwirem i jazdę po nim zaczynam mocno odczuwać w nadgarstkach, na drugą rowerówkę biegnącą wzdłuż drogi nr 36. Mój rower wygląda zabawnie, przypomina trochę sznurek na pranie. Na środku kierownicy suszą się majtki, na rogi nadziane są skarpetki. Słoneczko zaczyna walczyć z mżawką i coraz częściej wygrywa, więc i nastrój się poprawił :) W czasie przerwy na posiłek, przeglądam jeszcze raz dokładnie mapę i stwierdzam obecność trzeciej drogi rowerowej, która biegnie przez urocze, małe wsie i miasteczka, zahaczając momentami o brzegi Renu. Mój dobry nastrój powoli odchodzi w przeszłość, bo niewinna mżawka zamienia się w potworny deszcz. Czeka mnie 20 km jazdy w jego strugach. Mijam po drodze ogromne plantacje winogron, kuszące dojrzałymi owocami, dostępnymi na wyciągnięcie ręki, lecz nie dla mnie. Pędzę co sił, aby jak najszybciej dotrzeć do schroniska w Breisach. Widok schroniska zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Położone nad samym brzegiem rzeki, z widokiem na most, na którym powiewają flagi państw członkowskich Unii. Po drugiej stronie już Francja Dostaję jednoosobowy pokój o prawie hotelowym standardzie. Decyduję się więc pozostać w takim luksusie do niedzieli. Muszę trochę odpocząć, zrobić pranie i na spokojnie zastanowić się, co dalej. Chciałabym też trochę pozwiedzać, a naprawdę jest co.

Dzisiejszy dystans - 92,6 km Całkowity - 1266,9 km

Dzień 15 - 8.09.2007

Wreszcie wyjrzało słońce!!! Dzień idealny za realizację wczorajszych planów, czyli pranie, zakupy, zwiedzanie. Po wybornym i ogromnym śniadanku, wliczonym w cenę pokoju, wsiadam na rower i tracę równowagę bez bagażu rower jest zbyt lekki, więc zaliczam niegroźny upadek :) Zwiedzanie zaczynam od położonego wysoko nad miastem monastyru Św. Stefana. Ogromne, kamienne mury, wyłożone brukiem wąskie uliczki i wspaniały widok z góry na całe miasto, robią wrażenie.

Zjeżdżam w dół do miasta, mocno oblężonego przez turystów. Przejeżdżam obok kilku osób na rowerach i co słyszę... polską mowę! To Polacy jadący do Francji, tyle że rowery wiozą na bagażnikach swoich samochodów. Używają ich tylko do zwiedzania okolicznych atrakcji. No cóż, można i takJ. Doznają lekkiego szoku, kiedy dowiadują się, że ja dotarłam tam na rowerze. Po miłej pogawędce pędzę do sklepu po mapy i kieruję się w stronę granicznego mostu. Po paru kilometrach jestem w Neuf-Brisach, mieście króla Ludwika XIV, otoczonego twierdzą zbudowaną w kształcie gwiazdy. Rzucam tylko okiem, bo czasu już nie za wiele. Wypijam pyszną, francuską kawę i jadę dalej, do Colmar. Miasteczko jest jak z bajki, niesamowicie kolorowe domy z pruskimi murami. Ze względu na dużą ilość kanałów nazywane jest nawet małą Wenecją. Do schroniska docieram już pod wieczór. Zrelaksowana siadam nad mapami i wiem że nic nie wiem. Znowu pytanie co dalej? Szybka analiza wszystkich za i przeciw też niewiele zmienia. "Za" - przemawia cel mojej podróży wieloletnie marzenie o przeżyciu tego półtorej godzinnego spektaklu w wykonaniu piłkarskich wirtuozów z Camp Now. Po stronie "przeciw", uzbierało się tego niestety dużo więcej brak informacji o drogach rowerowych, schroniskach, campingach, polach namiotowych, brak konkretów, co do sposobu powrotu (tym miała się zająć żona kolegi), duże przekroczenie zaplanowanych wydatków, obawa czy uda mi się kupić bilet na mecz, co podobno graniczy z cudem, no i a może przede wszystkim tęsknota za domem! Uff dużo tego!!! Najgorsze jest to, że dalej nie wiem co wybrać. Serce mówi jedź, rozum dyktuje rozsądek.

Dzień 16 - 9.09.2007

Wygrał rozsądek wracam! Nie oznacza to jednak końca moich rowerowych zmagań, tylko po prostu zmianę trasy. Mam zamiar zatoczyć koło i powoli kierować się w stronę domu. Po kolejnym, królewskim śniadaniu w schronisku, zrelaksowana i wypoczęta, opuszczam Breisach kierując się w stronę miejscowości Bad Krozingen. Wreszcie wyjrzało słoneczko i jazda sprawia mi ogromną przyjemność. Po drodze załapuję na festyn, chyba coś w rodzaju naszych dożynek. Jest strażacka orkiestra, kiełbasa z rusztu i zimne, lane piwo, z pianą jak bita śmietana! Nie ma szans żeby sobie go odmówić. Moja osoba wzbudza zainteresowanie tubylców, a kiedy dowiadują się, że jadę na rowerze aż z Polski, piwo dostaję gratis. Jest wesoło i sympatycznie, aż żal opuszczać to miejsce, ale uciekam, bo chętnych do stawiania jest coraz więcej. Ruszam, żegnana wesołym "czis" i lasem machających rąk. Trasa jest urocza, to przecież południowy Schwarzwald (Czarny Las). W miejscowości Emmerlingen zjeżdżam z trasy reńskiej i kieruję się do miejscowości Lorrach, gdzie na przedmieściach odnajduję camping o nazwie "Trzy ziemie". Domyślam się, że nazwa jest odzwierciedleniem jego położenia, trzy ziemie to: Niemcy Francja, Szwajcaria.. Gorący prysznic i zimna kolacja - to całkiem znośny zestaw.

Dystans dzisiejszy - 87,3 km Dystans całkowity - 1354,2 km

Dzień 17 - 10 września

Wstaję dość wcześnie, bo kolejna chłodna noc nie daje mi się porządnie wyspać. Śniadanie marne bez kawy, niestety nie ma Bertha, nie ma kawy. Dzionek zapowiada się niczego sobie i co ważne nie pada. Mijam senne jeszcze miasteczko i szybciutko odnajduję drogę rowerową. Po kilkunastu kilometrach wskakuję na trasę Reńską i kieruję się w stronę j.Bodeńskiego. Trasa praktycznie cały czas biegnie wałem przeciwpowodziowym wzdłuż granicy niemiecko-szwajcarskiej. Jest spokojnie, wręcz nudno i pusto...za pusto. Prawie wcale nie widać rowerzystów. Na moment opuszczam trasę, aby kupić coś na kolację i napić się kawy. Wchodzę do jakiegoś marketu i nagle słyszę... Czeszcz Polska! Jakiś Pan o ciemnej karnacji, widząc na moich plecach napis "Polska", łamaną polszczyzną oznajmia mi, że zna Polskę bo przez rok studiował w Krakowie. Lubi Polskę i Polaków. Na odchodne kupuje mi dużą czekoladę z orzechami, bo podobno jest dobra na kondycję i samopoczucie. Wracam na rowerówkę, która teraz wydaje mi się mniej nudna. Może to wpływ czekolady? Nocleg znajduję na campingu w miejscowości Kaiserstuhl po szwajcarskiej stronie Renu.

Dystans dzisiejszy - 77,6 km Razem - 1431,8 km

Dzień 18 - 11 września

Noc do przeżycia. Zwijam się dość wcześnie, aby dojechać do jeziora.bodeńskiego. Droga podobna do wczorajszej, cały czas wzdłuż Renu. Pogoda nijaka, brak słońca, deszczu na szczęście też nie widać. Spokojnie docieram na camping w miejscowości Markenfingen, położonej nad małym jeziorkiem, odnogą j.bodeńskiego. Pole namiotowe usytuowane jest nad samym brzegiem jeziorka. Jest dość wcześnie, ustawiam więc swój domek i udaję się do kawiarenki na dobrą kawę. Po chwili czuję, że bacznie przygląda mi się młody człowiek, który właśnie wyszedł z kąpieli w jeziorze. Ciekawe, co go tak zaintrygowało w mojej osobie? Sprawa szybko się wyjaśnia to Polak, od 6 lat mieszkający w Singen. Szybko rozpoznał we mnie rodaczkę po mojej biało czerwonej czapce z orzełkiem, z którą praktycznie się nie rozstaję. . Od Tomka dowiaduję się, że tu niedaleko, w miejscowości Schaffhausen, znajduje się największy w Europie wodospad, tzw. Rheinfall. W tym właśnie miejscu Ren spada o 20 metrów. Muszę to zobaczyć. Ponieważ zaczyna się ściemniać, Tomek radzi mi jazdę pociągiem, to tylko ok. 20 minut. Przystanek mam przy samym campingu. Oczywiście rower jedzie ze mną, bo z pociągu mam jeszcze do przejechania kilka kilometrów. Hihi znowu jestem w Szwajcarii. Dziękuję Tomku, warto było jechać, wrażenie wręcz niesamowite.

Dzisiejszy dystans - 73,4 km Całkowity - 1509,2 km

Dzień 19 - 12.09.2007

Kolejna chłodna i deszczowa noc. Jestem zdołowana, przecież to dopiero początek września, a aura taka niemiła. Około 9:00 przestaje padać, zwijam wilgotny jeszcze namiot i w drogę. Do Konstanz, dalej przeprawa promem do Meersburga. To piękne, bardzo stare miasto, położone u stóp szwajcarskich Alp, otoczone sadami owocowymi i winnicami.. Na ulicach i w ulicznych kawiarenkach tłumy turystów, to pewnie zasługa słońca, które wreszcie pokazało swą twarz. Droga rowerowa biegnie cały czas wzdłuż brzegów jeziora. W miejscowości Kressbronn odbijam od jeziora i rowerówką o nazwie bodense-donauweg, kieruję się w stronę Ulm. Z kempingami na tej trasie raczej ubogo, najbliższy w miejscowości Isny, to jeszcze niezły kawał drogi, jakieś 50 km. Docieram tu po godz. 19. Kamping nieduży, ale tani, położony nad samym brzegiem niewielkiego jeziora. Wciskam swój namiot pomiędzy dwie puste przyczepy i żywopłot. Trochę osłania mnie to od wiatru, który nieźle tu wieje. Szybka kąpiel, jakaś bułka i padam zmęczona.

Dystans - 96,2 km Całkowity - 1605,4 km

Dzień 20 - 13.09.2007

W nocy obudził mnie deszcz, a właściwie ulewa. Trochę wody jakimś cudem przedostało się do środka, na szczęście zmoczył mi się tylko dół śpiwora. Nad ranem deszcz się uspokoił. Wyruszam dość wcześnie w poszukiwaniu kawy. Już nigdy nie ruszę na wyprawę bez sprzętu umożliwiającego mi przygotowanie rano tego boskiego napoju. Znalazłam piekarnię, a w niej wspaniałą kawę i pyszne, świeże ciastka. Co za rozkosz wypijam dwie. Zadziwia mnie, ilu Niemców wypija poranną kawę nie w domu, a właśnie w takich cukiernio-piekarniach. Dzisiaj mam zamiar dojechać do Ulm (choćby i żaby leciały z nieba cokolwiek to znaczy) i tam zakończyć swoją rowerową przygodę. Po przejechaniu 19 km, rezygnuję z rowerówki i wybieram drogi lokalne.

Jazda po takich drogach jest o wiele ciekawsza, a kilometrów ubywa jakby szybciej. Do Ulm docieram już po zmroku i mam kłopot ze znalezieniem schroniska. Okazuje się, że leży ono w dzielnicy jakiejś tam i muszę jeszcze pokonać ok. 10 km. Pokój dzielę z dwiema Niemkami, ale wcale mi to nie przeszkadza, jestem wykończona dzisiejszym dystansem. Jutro atak na polskie autokary, podobno niezbyt chętnie zabierają rowerzystów.

Dystans - 116,6 km Całkowity - 1722 km

Dzień 21 - 14.09.2007 - finał

Po śniadaniu opuszczam schronisko i jadę pozwiedzać miasto. Zaczynam oczywiście od starego miasta i katedry luterańskiej z najwyższą na świecie wieżą kościelną. Jest tak wysoka, że mój aparat nie jest w stanie jej objąć i zdjęcia tego pięknego obiektu robię w kawałkach. Akurat w tym dniu plac przed katedrą zamienił się w ogromne targowisku. Sprzedaje się tutaj przede wszystkim płody rolne i różne regionalne wyroby. Oczywiście nie mogło też zabraknąć niemieckiego wurstu, czyli kiełbasy z rusztu. Pachnie tak, że nie mam siły jej sobie odmówić :)

Rzucam jeszcze okiem na okazałe stare kamienice, wypijam kolejną kawę i wąziutką bramą w starych murach miasta przedostaję się nad piękny modry i leniwy Dunaj. Mam sporo czasu, więc siadam na ławeczce i wystawiam twarz do słonka, które właśnie nieśmiało wyjrzało zza chmur, akurat teraz, kiedy mam wyjeżdżać. Widzę, jak przechodząca obok para starszych ludzi ciekawie spogląda na mój rower. Po chwili zawracają i pomimo wielu pustych ławek, siadają obok mnie. No tak znów ten biało-czerwony proporczyk i moja czapeczka zadziałały jak magnes. Okazało się bowiem, że pan to Polak, na dodatek ze śląska, od 40 lat mieszkający w Niemczech, a pani, to rodowita Niemka, tyle, że z byłego DDR. W Ulm są na urlopie. Miła pogawędka (nareszcie w znanym mi dobrze języku) znacznie skraca mi czas oczekiwania na autokar. O godz. 16:00 żegnam się z sympatyczną parą i ruszam szturmować polskie autokary, a raczej ich kierowców. Pierwszy podjeżdża Sindbad. Niestety kierowca odmawia zabrania roweru, tłumacząc się zajętym lukiem bagażowym przez odebraną z naprawy skrzynię biegów. Drugi jest Eurolines. Tutaj na szczęście kierowca nie widzi problemu, prosi tylko o zdemontowanie przedniego koła i dopłatę do biletu 15 euro. Trochę mnie to dziwi, bo patrząc na bagaże niektórych pasażerów, stwierdzam, że mój rower wygląda przy nich jak zabawka. Ale nie mam zamiaru się wykłócać. 15.09 rano jestem w Gliwicach. Polska wita mnie deszczem. Marzenie o Camp Nou musi jeszcze poczekać, ale wiem, że się spełni teraz już jestem tego pewna. Hasta la vista Barca:)

Więcej o:
Copyright © Agora SA